Sauna, ach, sauna, czyli w Laponii dzień czwarty

Ostatni dzień wędrówki po parku Narodowym Abisko nie był zbyt urzekający. Mucha ufnie zostawił na noc na kamieniu koszulkę, licząc na poranne słońce, które ją wysuszy. Okazało się jednak, że słońce postanowiło nie spełnić pokładanych w nim nadziei i rano zrezygnowany chłopak spakował wciąż mokrą koszulkę.

 

 

Niekiedy niebo się rozjaśniało – wykorzystywaliśmy te nieliczne momenty, by wystawić twarze ku światłu i trochę się rozgrzać. Jednak zazwyczaj nieboskłon zasnuwały chmury, a na naszych ubraniach osadzała się mżawka. Wędrowaliśmy bez specjalnego entuzjazmu, jako że wróciliśmy na „stare śmieci” – najbardziej cywilizowaną część trasy. Stopy stukające miarowo po płaskim terenie powoli zaczynały boleć, 14-kilogramowe plecaki ciążyły, a znajome widoki nieco nużyły. Minęliśmy truchło renifera, które nie zmieniło się od momentu, w którym widzieliśmy je po raz pierwszy.

 

 

A jednak wyjście z parku powitaliśmy nie tylko z ulgą, ale i… poczuciem dumy. Przeszliśmy solidny kawał drogi! Przy schronisku, do którego zaraz podreptaliśmy, znajdowała się drewniana konstrukcja z wyszczególnionymi punktami trasy Kungsleden. Z Abisko do Alesjaure przeszliśmy 36 kilometrów; do tego w obie strony, więc to już 72 kilometry; do tego nieraz zatrzymywaliśmy się i kluczyliśmy po okolicy. Śmiało założyliśmy, że pokonaliśmy z sumie co najmniej 80 kilometrów. Moja opaska na rękę mierząca liczbę kroków sugerowała nawet, że tych kilometrów było ponad 90. I tak dalej, i tak dalej, wiecie, wielkość wyłowionej ryby rośnie w miarę trwania opowieści ;).

 

 

Po czterech dniach spędzonych w chłodzie z dominantą deszczu marzyliśmy o rozgrzaniu się. Łazienka? Jakakolwiek? Jak się okazało, schronisko znajdujące się w punkcie startowym oferowało takie luksusy, i to za przyzwoitą cenę. Nawet bardzo przyzwoitą.
– Przykro mi – zasmuciła się kobietka na recepcji. – Ale nasze łazienki są łączone z saunami. Nie mogę policzyć was wyłącznie za kąpiel, to musi być pełna kwota.
– Ile?
– Pięćdziesiąt koron od osoby…
Dwadzieścia jeden złotych za nieograniczony dostęp do prysznica z ciepłą wodą. I do tego sauna w komplecie? Nie narzekaliśmy, za to umówiliśmy, że korzystamy z tych dóbr i widzimy się nawzajem za godzinę, by ruszyć w dalszą drogę ;).

 

 

Po zniewalającej kąpieli zjedliśmy gorący posiłek z palnika i uzupełniliśmy go hamburgerem z mięsem renifera sprzedawanym w budce obok marketu. Chociaż na co dzień stronię od mięsa, w trakcie podróży staram się poznać nową kulturę na wielu płaszczyznach – w tym także kulinarnej. Dotychczas zjedliśmy z Lukiem mięso renifera na Islandii w domu pisarza i w Oslo, w przypadkowej knajpce. W obu tych przypadkach posiłek był bardzo specyficzny w smaku i zastanawialiśmy się, czy to kwestia przypraw, czy mięsa jako takiego. Trzecie podejście pozwoliło nam uznać ponad wszelką wątpliwość, że renifer… jest słodki. I nieco galaretowaty.

A skoro o reniferach mowa… Nie uświadczyliśmy ich na szlaku, ale gdy tylko kupiliśmy pocztówki i kilogram żelków, po czym wyruszyliśmy w drogę powrotną, zaczęły przekraczać asfaltową drogę, którą jechaliśmy. Wędrowały stadami.

 

 

Niedługo później zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, by napełnić bak. Obok nas przystanęło dwóch motocyklistów w odblaskowych ubraniach. Okazało się, że są naszymi rodakami.
– Na motocyklach? Nie zimno panom? – zatroskał się Luk, sam będący zapalonym motocyklistą. Padał deszcz, a niebo pokryło się jednolitą szarością. Temperatura nie przekraczała 5 stopni.
– No co wy. Przyjechaliśmy tu z Norwegii. U nas to jest dopiero paskudnie. Tutaj macie piękną pogodę! – stwierdzili szczerze mężczyźni i pojechali dalej. Na ryby, jak się dowiedzieliśmy, bo okolica ponoć słynie z doskonałych łowisk.

 

 

No cóż – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Podróż po Kungsleden zaczynała mi się już jawić jako przemiłe wspomnienie, a ciepłe i komfortowe wnętrze samochodu pozwalało zapomnieć o chłodzie budzącym ze snu. Z radością powitałam nasze pierwsze od dawna miejsce noclegowe, w którym mieliśmy dostęp do łazienki. Ogrzewanej! Ach, nie wie co to szczęście, kto nie wygrzał się w ciasnej kabince po czterech nocach chłodu i dniach pełnych wilgoci :D!

 

 

Im dalej byliśmy od trasy, tym bardziej miałam ochotę wrócić na szlak. I ta ochota mnie nie opuszcza. Tylko następnym razem zamierzam przejść zdecydowanie większy dystans. I częściej korzystać z saun na szlaku :).

 

POWIĄZANE WPISY:
TRUCHŁO RENIFERA I SŁOŃCE DO PÓŁNOCY, CZYLI W LAPONII DZIEŃ PIERWSZY
O TYM, JAK NIE CHCIELI NAS PRZYJĄĆ W SCHRONISKU, CZYLI W LAPONII DZIEŃ DRUGI
CHYŻE LEMINGI I POROŻE RENIFERA, CZYLI W LAPONII DZIEŃ TRZECI
KOŁO PODBIEGUNOWE – JAK DOTRZEĆ, CO JEŚĆ, GDZIE SPAĆ
JAK I KIEDY WĘDROWAĆ PO LAPONII – PRAKTYCZNE WSKAZÓWKI

 

 
 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz