Weekend w Tatrach słowackich

 

 

liczba uczestników: 2
czas: 4 dni (27.06.2016 – 30.07.2016)
budżet: ok. 400 zł
kontynuacja wyjścia w Tatry polskie
trasy: Tatrzańska Jaworzyna – Polana pod Muranom – Przełęcz Kopske – Velke Bele Pleso – Chata pri Zelenom Plese – Celka Svistvka – Skalnata Chata – Zamkovskieho Chata – Teryho Chata – Pazc. pod Przełęczą Piecne – Przełęcz Lodowa – Polana pod Muranom – Tatrzańska Jaworzyna

 

Wrzuciłam na portal społecznościowy pytanie: Ktoś chce jechać w góry? Śpimy w schroniskach, jemy salamandry i szarlotki, tulimy wszystkich na szlaku i mamy czadową opaleniznę. Marcin, jedna z dwóch osób, z którymi wybierałam się drogę, dopisał: Jedna korekta – jemy niedźwiedzie i kamienie. Poza tym się zgadza.
Finalnie jedliśmy bliny i zdzieraliśmy skórę, przecierając nowe szlaki.

 

 

W słowackich Tatrach czas wydaje się płynąć inaczej niż w polskich. Mniej osób, więcej spokoju. Pierwszą konkretną rzeczą, która rzuca się w oczy, jest odmienne nachylenie stoków. Polskie Tatry obfitują w podejścia strome i wyłożone potężnymi kamieniami. W Tatrach słowackich znacznie więcej jest tras, na których niemal nie wyczuwa się nachylenia terenu, a pięciogodzinna wędrówka po ziemi skłania raczej ku myśleniu o spacerze, niż o wysiłku fizycznym. Poza tym szlaki, choć dobrze oznakowane, wydają się rzadko nawiedzane przez turystów. Na znacznych – pięciogodzinnych – dystansach zdarzało nam się nie spotkać żywej duszy. A innym razem – spotkać kilka, w tym niektóre czworonożne. Tak, po tym parku narodowym mogą biegać psy. Słowackie podejście do terenów górskich wydaje się ambiwalentne: z jednej strony dbają o nie, o odpowiednie oznakowanie tras i wyposażenie schronisk, ale z drugiej – liczebność osób zapuszczających się w góry jest znikoma, szczególnie w porównaniu z polską stroną. Bardzo często słychać na szlaku język polski lub angielski. Zdaje się, że naród słowacki nie jest szczególnie rozmiłowany w turystyce górskiej.

 

A jednak w tym, co zbudował, znać odrobinę artyzmu i zaangażowania. Każdy słupek informujący o tym, na jakim szczycie się znajdujemy i którędy wiodą kolejne szlaki, jest opatrzony uroczym czerwonym daszkiem lub chociaż nie jest typowym słupkiem, a ociosanym pniem z fantazyjnie wywiniętymi gałęziami. Oznaczenia szlaków są klarowne, podobne do polskich, i otwarcie informują o tym, na co się porywasz. A porywasz się często, z braku laku, na bardzo długie trasy. Niektóre dystanse w słowackich Tatrach przemierzysz błyskawicznie, odwiedzając jednego dnia dwa lub trzy schroniska, ale istnieje też mnogość takich, którymi będziesz wędrować przez sześć godzin bez szans na cywilizowany nocleg.

 

 

Ręka podobnie artystyczna do tej, która budowała słupki, zdobiła wiele wnętrz schronisk. Ręcznie malowane plansze informujące o tym, co jest do zjedzenia danego dnia, gdzie znaleźć prysznice, a gdzie recepcję – wszystkie narysowane w charakterystycznym stylu na pograniczu słodyczy i groteski – budowały niesamowity klimat schronisk. Nie widziałam ich w każdej takiej placówce, ale zarazem pojawiały się na tyle często, bym mogła uznać je za jedną z cech charakteryzujących słowackie schroniska. Inną taką cechą była możliwość zanocowania „na glebie”, spontanicznie, ze śpiworem… na materacach. W przeciwieństwie do polskich schronisk, w których masz do wyboru łóżko lub lub podłogę z kocem (tylko jeżeli łóżek zabraknie i zdążysz zgłosić się po koc), w schroniskach słowackich:
– możesz wybrać, czy chcesz spać na łóżku, czy na podłodze;
– „spanie na podłodze” jest tak naprawdę spaniem na komfortowym materacu.

Materac czasem znajdował się w pokoju, w którym leżało jeszcze dziewięć podobnych, ale gdy pozostałe nie zostawały zajęte – warunki spania były niemalże luksusowe. Cały pokój na wyłączność. Ceny plasowały się w widełkach 12-18 euro za noc, a w koszt wrzucone było także urodzajne śniadanie w postaci kanapek, jajecznicy, mleka z płatkami i innych dość standardowych, ale smacznie przygotowanych prostych posiłków. Nasza trasa zakładała stałe przemieszczanie się z dobytkiem na plecach, więc każdą noc spędzaliśmy w innym schronisku. Bardzo przypadła mi do gustu urokliwa lokalizacja Chaty pri Zelenom Plese, która gnieździła się w zagubionej dolinie między szczytami. Oczarowała mnie jednak Teryho Chata, najwyżej położone schronisko tatrzańskie czynne przez cały rok. Oszałamiające widoki rekompensowały spartańskie warunki panujące w ubikacji, w której wodę spuszczało się wiadrem. Poddałam się nieco mistycznej górskiej atmosferze i starannie opłukałam w jednym z jezior wisiorek z wizerunkiem szarotki, który kupiłam na pamiątkę pobytu w tym schronisku. Na pamiątkę. Noszę go czasem, jako przypomnienie, że prawdziwe życie zaczyna się po wyjściu zza biurka – i przy próbach pokonania własnych ograniczeń.

 

 

Na naszej trasie kilka razy pojawiał się nosicz, czyli tatrzański tragarz dźwigający na plecach w specjalnym stelażu pełne butelki, puszki i inne dobra potrzebne w schronisku. Ciężar jego bagażu sięga 80 kg, a rekord należy do Laco Kulanga, który udźwignął i przeniósł aż 270 kg. Co ciekawe, Laco jest dzisiaj chatarem (czyli gospodarzem) Schroniska Łomnickiego (Skalnata Chata). Poczęstował nas wodą, którą zagotowaliśmy i na bazie której przygotowaliśmy obiad na palniku, siedząc na ławkach przed schroniskiem. Laco pobił rekord, biorąc udział w zawodach Serpa Rallye, podczas których zawodnicy starają się donieść do celu – schroniska – najcięższy ładunek. Pomysłowe połączenie rozrywki z użytecznością działań, nie sądzisz? Ty także możesz je przećwiczyć: po uzgodnieniu tego z gospodarzem schroniska, przydźwigać prowiant. Za wniesienie ok. 20 kg towarów możesz liczyć na wdzięczność oraz gorącą herbatę czekającą na ciebie na miejscu.

 

Wspomniałam o dobrze oznakowanych szlakach? Chcę zatem podkreślić: tak, są dobrze oznakowane. Przekonaliśmy się o tym, gdy nieintencjonalnie zboczyliśmy z Marcinem z jednego z nich. Na mapie widniała informacja o niebezpiecznym odcinku: wykrzyknik na żółtym tle. Wędrowaliśmy zatem szlakiem, aż natrafiliśmy na zwałowisko kamieni.
Wygląda niebezpiecznie? Wygląda. Wszystko się zgadza.
– Wchodzimy!
Przez godzinę mozolnie wpinaliśmy się pod górę. Niepokoił nas nieco brak oznaczeń. W końcu przycupnęliśmy przy jednym z kamieni, by odpocząć i potoczyć spojrzeniem po okolicznych terenach. Trasa, którą się wpinaliśmy, była stroma, ale prosta. Z miejsca w którym zasiedliśmy wciąż widzieliśmy jej początek. A na tym początku właśnie znalazło się trzech chłopaków. Zadarli głowy i popatrzyli na nas.
– Przyjdą tutaj? – mieliśmy nadzieję. Ich wędrówka upewniłaby nas, że zmierzamy w dobrym kierunku. Ale chłopcy postali, postali i odeszli gdzieś na bok. Po kolejnym kwadransie wędrówki, mimo natrafienia na pustą butelkę:
– Ludzie tu byli!
… stwierdziliśmy, że rezygnujemy i wracamy do miejsca, w którym ostatni raz widzieliśmy szlak. I turystów. A w miejscu tym odkryliśmy, że gdybyśmy spojrzeli nieco w bok, naszym oczom ukazałoby się kolejne żywo kolorowe oznaczenie oraz, oznaczone na mapie jako „niebezpieczne”, łańcuchy…
– Dlaczego ci chłopcy nie dali nam znać, że idziemy w złym kierunku? – zachodziliśmy w głowę.
I zadowoleni doszliśmy do wniosku, że:
– Widocznie wyglądaliśmy profesjonalnie, jakbyśmy wiedzieli, co robimy.

 

Tak naprawdę mieliśmy sporo szczęścia, że nie sturlaliśmy się po stoku.

 

Słowacki Tatrzański Park Narodowy jest otwarty od końca czerwca do początku listopada. Z pewnością ułatwia to funkcjonowanie służbom ratowniczym, ograniczając  liczbę zimowych wypadków górskich. Niewchodzenie na te tereny jest jednak dobrą wolą turysty – brak tu kontroli, bramek, na których wydawane są bilety, pieczątki i pozwolenia na wstęp. Brak także rozbudowanej sieci turystycznych gadżetów, którą zaobserwować można w Tatrach polskich. W polskich schroniskach znajdziesz kubki, długopisy, a przede wszystkim – przypinki z motywami charakterystycznymi dla danego miejsca. Ogólny zarys takiej odznaki jest ujednolicony, dzięki czemu możesz skompletować zestaw drobiazgów upamiętniających wędrówki. Osobiście jestem fanką tego typu pamiątek, dlatego gorliwie rozglądałam się za nimi także na terenie słowackich przybytków. I nic, niestety. Trafiały się, owszem, pojedyncze przypinki, ale nieujednolicone: jedna przypominała kształtem wytłoczoną, monochromatyczną monetę, druga była bardzo kolorowa, a trzecim miejscu z kolei nie było przypinek, były magnesy. Wobec piękna słowackich Tatr ta mała niedogodność upamiętnienia podróży stanowiła drobiazg, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu ten aspekt także zostanie dopracowany. Wróciłam do Polski zregenerowana ciszą, spokojem, pięknem i z myślą, że chyba straciłam fragment serca dla innego kraju.

 

  

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz