Masca spokojna, Masca cicha

W miejscowości Masca zanocowaliśmy właściwie przez przypadek – bardzo szczęśliwy przypadek. To sielankowa okolica. Śniadanie na patio z widokiem na góry, jaszczurki umykające spod stóp, mała, lokalna społeczność… Dopiero potem odkryliśmy drugi wymiar mieszkania tutaj: ciągłe wizyty turystów, narastający gwar, niekoniecznie uczciwe praktyki sprzedawców. Oto garść refleksji związanych z tym miejscem.

 

 
1.  

Słońce dopiero zaczyna nieśmiało wyglądać zza chmur, ale już od paru godzin jest ciepło. Siedzę z wodą i komputerem na patio w domu Sue i słyszę po kolei:
– pianie kogutów;
– gdakanie kur;
– szczekanie psów;
– delikatne dźwięki glinianych dzwonków;
– meczenie owiec (samych owiec nie zobaczymy nawet raz);
– rytmiczne okrzyki sugerujące, że chyba ktoś właśnie zaczął poranne ćwiczenia.
Podobno w bezgwiezdną noc przez kotlinę przetoczył się potężny grzmot. Brzmiał tak, że sama Sue się przeraziła. Trzask, jakby niebo się rozdarło, łoskot, jakby z wysokich szczytów zaczęły staczać się głazy. Echo zwielokrotniło huk.
– To najstraszniejszy grzmot, jaki kiedykolwiek słyszałem – powiedział rano Łukasz.
Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Spałam.

 
2.  

W Masce zatrzymaliśmy się właściwie przez przypadek. Zaznaczyliśmy to miejsce na mapie jako warte odwiedzenia, ale noclegu szukaliśmy bliżej morza. Znaleźliśmy mieszkanie w dalszej okolicy, ale właściciel nie miał chęci przyjąć nas na tylko jedną noc. Znaleźliśmy drugie – i sytuacja się powtórzyła. W końcu Łukasz natrafił na informację od Sue. Zaprasza, oferuje pokój, własne patio, ładne widoki. Czemu nie?

 

 

 

3.  

– Czy gdzieś tu jest sklep? – pytamy po przyjeździe. Jest dziewiętnasta, pora coś zjeść.
Sue waha się.
– Jest jeden, po schodkach w górę. Ale nie wiem, czy jest jeszcze otwarty.
Sprawdzamy.
Drzwi do sklepu są uchylone. Sprzedawczyni siedzi na krzesełku na ulicy, dyskutując po hiszpańsku z dwoma mężczyznami. Atmosfera relaksu i rozleniwienia. Kobieta nie wygląda na zachwyconą tym, że przerywamy im rozmowę. Podchodzi jednak do kasy i przyciska guziki kalkulatora, by podsumować nasze zakupy. Mleko, figi, migdały, ciastka.
– 7 euro – pokazuje.
Pakuje rzeczy do foliowej torebki.
– 9 euro – poprawia się – Tego nie policzyłam – wyjaśnia po hiszpańsku, ale i tak wszystko rozumiemy.
Płacimy 9 euro, zastanawiając się, czy faktycznie przegapiła produkt, czy może uznała, że spróbuje naciągnąć turystów na dodatkowe 2 euro. To zdarza się w tym kraju. Nieważne. I tak zapłaciliśmy tu za zakupy znacznie mniej niż w mieście.

 
4.  

Wieczorem rozkoszujemy się ciszą i niecnierobieniem. Słoneczny dzień trwa zaskakująco długo. Jest 19:00 – i jasno. 20:15 – i wciąż jasno. A potem nagła zmiana, która zachodzi w nie więcej niż kwadrans, i raptem o 20:30 za oknem zapada całkowita ciemność. Poranki rodzą się na Teneryfie równie gwałtownie.

 

 

5.  

To nie jest dobre miejsce wypadowe. Gdziekolwiek chcesz dotrzeć, musisz przynajmniej pół godziny spędzić na krętych, stromych, wąskich asfaltowych drogach. Dwóm samochodom czasem trudno się tutaj wyminąć. Betonowe klocki chronią pojazd przed spadnięciem w przepaść. Od czasu do czasu trafi się nieduży odgrodzony liniami placyk, ot, na cztery samochody – akurat, żeby zatrzymać się i podziwiać widoki.
To fantastyczne miejsce, jeżeli chcesz wyciszyć się, odpocząć i spędzić czas na leniwym sączeniu kawy z widokiem na wysokie góry. Możesz też poszukać ścieżek prowadzących między skałami, coraz wyżej i wyżej. Podobno trzy godziny zajmuje przemierzenie trasy stąd – nad morze.

 

6.  

Sue mówi z cudownie brytyjskim akcentem.
– Cieszę się, że was poznałam. Wyjedźcie, kiedy tylko będziecie mieli ochotę. Następnych gości mam dopiero wieczorem.
Domek pełen orientalnych motywów – wizerunków Buddy, słońc, miniaturek piaskowych ogrodów, muszli, rękodzieła. Łazienka ma w suficie potężny lufcik, który sprawia, że od wczesnego rana do wieczora pomieszczenie jest zalane naturalnym światłem. To pozwala obniżyć koszty utrzymania. Woda w łazience jest ogrzewana dzięki panelom słonecznym.
Obok budynku stoi nieduży prywatny basen, metr średnicy, półtora metra wysokości, teraz pusty. Przy wejściu do domu, pod zadaszeniem, Sue postawiła kanapę. Zwykłą, materiałową kanapę ozdobioną ręcznie dzierganymi serwetami. Może na niej usiąść w słoneczny dzień i czytać książki na świeżym powietrzu, z widokiem na wzgórza.
Nie wiemy, kim jest Sue. Akcent sugeruje, że nie pochodzi stąd. Przez cały dzień rozmawia z kimś przez telefon po angielsku. Podejrzewamy, że to artystyczna dusza, która postanowiła spędzić emeryturę w cieplejszym i bardziej odosobnionym zakątku świata. Zaprasza do siebie turystów, by nieco urozmaicić to spokojne życie. I zasilić budżet.

 

 
7.  

Po zgaszeniu światła wzrok przez dobry kwadrans przyzwyczaja się do wszechobecnego mroku. W nocy próbujemy obejrzeć gwiazdy, ale niebo jest zasnute chmurami; tylko co jakiś czas wyłaniają się spośród nich jasne punkty. Cisza dzwoni w uszach.

 
8.  

Jemy śniadanie na tarasie. Ciastko, kawa, książka, komputer. Sielanka. Tylko turystów zaczyna być coraz więcej; widzimy samochody śmigające żwawo krętymi drogami. Nasze lokum znajduje się na szczęście w na tyle dużej odległości, że szum aut nie zakłóca spokoju.

 

 
9.  

Idę na spacer po okolicy. Między domami przemieszczasz się po schodach. W górę i w dół, w górę i w dół. Jest dwunasta, słońce już praży. Jak oko wykol – wszędzie opuncje i palmy. Dziesiątki jaszczurek z szelestem uciekają spod stóp. Są znacznie bardziej strachliwe od tych z Montana Roja, nieco oswojonych z ludźmi. Dopiero jeżeli przestaniesz ruszać się przez wystarczająco długi czas, uznają Cię za element krajobrazu i zaczną zwiedzać Twoją okolicę.

 

 
10.  

Sąsiad Sue zaparkował wieczorem na pobliskiej uliczce pod niewiarygodnym kątem. Nachylenia terenu zmuszają lokalsów do siłowania się z grawitacją. Kto i w jaki sposób, przy takich kątach nawierzchni, wylał te wszystkie niesamowicie gładkie asfaltowe drogi?!

 

 
11.  

– Odwiedźcie centrum miasta – podpowiada nam rano Sue.
Zostawiamy jej polskie krówki jako wyraz sympatii. Jedziemy.
W świetle dnia Masca okazuje się być zaskakująco rozproszoną wsią. Trzy chatki na jednym wzgórzu, dwie na drugim, cztery na trzecim. Ich mieszkańcy mają się w zasięgu wzroku, ale każde takie zgrupowanie jest odległe od drugiego o kilkaset metrów; to kwadrans spaceru. Jedno z takich skupisk domostw, nieco większe, tworzy centrum miasta. Jest plac, na którym starsza kobieta plecie jasne kapelusze, a inna sprzedaje niezbyt urodziwe rękodzieło. Jest nieduży kościół z postawioną przy wejściu plecioną miską, do której wrzucamy symboliczne euro na remont. Jest też grajek, który po każdej piosence robi przerwę i boje sobie brawo. Jemu też wrzucamy do koszyka jedno euro. Grajek odpowiada: „Dziekuji”.

 
12.  

Zatrzymujemy się w barze w centrum miasta – to szumne określenie niedużej knajpki tuż przy skale, na której kończy się ta kilkudomowa dzielnica. Zamawiamy sok z kaktusa. Jest świeżo wyciskany, bardzo delikatny, niemal nie ma smaku. W pobliże knajpki właśnie podjeżdża zielony bus, z którego wysypuje się kilku turystów. Głównie – Polacy. Pojedynczy i z całymi rodzinami, z mozołem wpychający wózki pod górę w pełnym słońcu. Z jedną parą rozmawiamy o żarłoczności tutejszych jaszczurek; z inną kobietą – o trudnościach związanych ze zdobyciem wulkanu Teide. To pierwsze miejsce, w których spotykamy tak wielu rodaków.

 

 
13.  

Kupujemy pamiątki. Chyba znów nas oszukali.
– 19 euro – rzuca sprzedawca.
Oponujemy łagodnie, że chyba nie. Sprzedawca sprawdza towar raz jeszcze.
– 15 euro – poprawia się.
Wydaje nam się, że powinno być 13, ale nie mamy jak tego udowodnić. Wygląda na to, że jeżeli chodzi o naliczanie kwot i wydawanie reszty, na całej wyspie trzeba być czujnym. Nawet w tak małej, uroczej mieścince jak Masca.

 
14.  

Wyjeżdżamy. Z gór malowniczo, błyskawicznie schodzi chmura. Jej delikatna struktura zaścieła naszą trasę. Kręte uliczki wiodą nas na południe wyspy. Otwieramy szeroko szyby i łapiemy do samochodu wilgotne powietrze.

  

Masca – miejscowość leżąca na wysokości 750 m n.p.m. w masywie górskim Teno. Wąwóz, w którym znajduje się Masca, ciągnie się aż do morza i uchodzi wśród klifów Los Gigantes. Miejscowość słynie z różnorodnych i malowniczych tras spacerowych pozwalających poznać florę i faunę wyspy. W 2013 w Masce mieszkało 99 osób.

 


 
 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz