Z wizytą na SORze na Teneryfie. Karta EKUZ działa!

Dzień przed wylotem natrafiliśmy na kota. Kot był mały, pokojowo nastawiony i utknął w kanale. Okazał się też nerwowy i podczas ratowania go nie obeszło się bez zadrapań. Na szczęście wiedzieliśmy, gdzie w okolicy znajduje się SOR, więc przetestowaliśmy działanie hiszpańskiej służby zdrowia. Jest trochę inaczej niż w Polsce. Co nie znaczy, że lepiej. Podstawowe dwie mądrości wyniesione z tego doświadczenia: OSTROŻNIE z ratowaniem nieznanych zwierząt i OSTROŻNIE z używaniem Google translatora.

 

 

– Niestety nie mogę was podjąć – napisał po angielsku właściciel wynajmowanego przez nas mieszkania. – Ale na miejscu będzie moja mama. Mieszka piętro wyżej. Ona da wam klucze.
Okazało się, że mama nie zna angielskiego. Z kolei nasz zasób hiszpańskiego słownictwa ograniczał się do „hola” (dzień dobry) i „el burro” (osioł – nie mam zielonego pojęcia, dlaczego znam po hiszpańsku TYLKO to i AKURAT to słowo). Dlatego kobietka odpaliła na telefonie Google translator z opcją mówienia.
– Bla bla bla – mówiła do urządzenia, przyciskała guzik i po chwili mogliśmy przeczytać po angielsku: „Dzień dobry! Jak minęła wam podróż?”.
– Dziękujemy, dobrze – kiwaliśmy głowami i też sięgaliśmy po translator, by powiedzieć: – Przepraszamy, że tak późno dotarliśmy.
Tłumaczyliśmy tekst, kobietka czytała swoje „bla bla bla” na ekranie i z uśmiechem machała rękoma, że nic się nie stało. W ten sposób ustaliliśmy wszystko, począwszy od warunków parkowania w okolicy, zakończywszy na informacji, że w kuchni czeka na nas mały poczęstunek :).

 

 

 

Po ulokowaniu się w nowym lokum w Valleseco – sypialnianej dzielnicy miasta Santa Cruz de Tenerife – wybraliśmy się wąskimi uliczkami na poszukiwanie jakiejś knajpki. Po drodze kontemplowaliśmy uroki otoczenia. Tu pies, tu jaszczurka. A tu kot. Młody. Miauczący. W kanale. A dookoła kota – śmieci.
– Ten kot chyba utknął.
Wpadł lub został wrzucony tuż przy drodze i chował się pod krzakiem, gdy tylko usłyszał głośniejszy samochód. Utknął za metalowym ogrodzeniem, w suchym, wypełnionym papierami i foliami kanale ciągnącym się na dobry kilometr. Żeby się wydostać, musiał przejść wzdłuż ogrodzenia kilkaset metrów – do miejsca, w którym kanał stawał się tak płytki, że w końcu znikał. Zwierzak był jednak tak przerażony hałasem, że nie chciał oddalać się z miejsca pod krzakiem, które uznał za swój azyl. Poniżej znajduje się zdjęcie ogrodzenia, które zrobiłam nazajutrz.

 

 

Postanowiliśmy pomóc zwierzakowi, jednocześnie unikając dotykania go. W końcu to obce stworzenie. Wścieklizna, tężec, te sprawy. Wybraliśmy się na kolację i wynieśliśmy z niej nieco mięsa, by zdobyć zaufanie dzikiego zwierzaka. Częściowo się udało – kot podążał za aromatem ku wyjściu z kanału. Niestety nie udało się do końca i Łukasz skończył z dziabniętą ręką. Na szczęście podczas przechadzki w poszukiwaniu jedzenia minęliśmy rozświetloną stację pogotowia, więc teraz wiedzieliśmy, dokąd się udać.

 

 

Chociaż miejsce ewidentnie pełniło rolę nocnej i nagłej pomocy medycznej, było… puste. Żadnych kolejek, żadnych ludzi słaniających się na nogach, żadnych „nagłych” schorzeń ciągnących się od dwóch miesięcy. Nikogo – poza mężczyzną w rejestracji, do którego podeszliśmy. Łukasz zademonstrował skaleczoną dłoń i spróbowaliśmy wyjaśnić sytuację po angielsku, ale mężczyzna wskazał na kartki wiszące po prawej stronie okienka. Na kartkach wydrukowano w różnych językach komunikat brzmiący mniej więcej tak: „Nie posługujemy się językiem angielskim, chory jest proszony o zaopatrzenie się w słownik”.

W związku z tym trochę symbolicznie pomiauczeliśmy, żeby wiadomo było, o jakie zwierzę chodzi. Mężczyzna nie wydawał się szczególnie zainteresowany. Sprawdzał w komputerze dane z karty EKUZ, a ja tymczasem podjęłam próbę przekazania informacji za pomocą Google translatora. Niedługo później poznałam jedną z podstawowych życiowych prawd:

 


NIGDY NIE UŻYWAJ TŁUMACZENIA Z POLSKIEGO NA INNY JĘZYK.
NIGDY.
Tłumacz z angielskiego.
 

 

Wstukałam bowiem nieco pospiesznie hasłowy komunikat. Miało być o kocie, o ugryzieniu i o wściekliźnie. Nie wykluczam, że mogła się do tego tekstu wkraść jakaś literówka – zresztą, co ciekawe, w zależności od tego, gdzie postawi się spację w słowach „ugryzł” i „dziki”, zmienia się jego tłumaczenie. Pokazałam hiszpański tekst mężczyźnie. Popatrzył, zachował pokerową twarz, wrócił do sprawdzania karty EKUZ.
– Co napisałaś? – zainteresował się Łukasz, więc mu pokazałam. Wyglądało to mniej więcej tak:

 

 

– Coś ty! Nigdy nie tłumaczy się z polskiego, bo translator zmienia znaczenie! Tylko z angielskiego!
Niby dlaczego?, powątpiewałam, ale dla pewności odwróciłam tłumaczenie: z hiszpańskiego na polski. Ot, by sprawdzić, czy napisałam faktycznie to, co chciałam. A moim oczom ukazało się:

 

 

Aha.
Zdecydowanie nie napisałam tego, co zamierzałam.
Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia na hiszpański, czy ogólnie tłumaczenia z polskiego na dowolny język, ale połączenia polski-hiszpański zdecydowanie nie polecam. Sama zamierzam od teraz korzystać tylko z angielskiego.

 

Poczekaliśmy dłuższą chwilę, nim Łukasz został przyjęty. Młoda lekarka na szczęście mówiła płynnie po angielsku i po wywiadzie odkaziła dłoń, zrobiła zastrzyk przeciwko tężcowi, zaleciła przyjmowanie antybiotyku i nakazała (na piśmie, po angielsku i po hiszpańsku) przyjść na kontrolę nazajutrz rano oraz jak najszybciej skontaktować się z lekarzem po powrocie do Polski. Dodatkowo podała nam adresy całodobowych aptek, w których mogliśmy zaopatrzyć się w medykament – dochodziła północ. Kontakt był profesjonalny, ale cała wizyta trwała zbyt długo. Od momentu przekroczenia progu budynku siedzieliśmy na oddziale dobrą godzinę, głównie patrząc w ściany. Będąc jedynymi pacjentami.

 

Na Teneryfie ostatni przypadek wścieklizny został odnotowany w latach 60. dwudziestego wieku, dlatego nie ma tam zwyczaju szczepienia na tę chorobę – także po ugryzieniu dzikiego zwierzęcia. Teneryfa uchodzi za miejsce bardzo bezpieczne pod tym względem. Obserwuje się tu ZERO zachorowań rocznie. Polska, dla odmiany, uchodzi za kraj o wysokim współczynniku zachorowalności na wściekliznę, z… 4 przypadkami rocznie. Mimo wszystko woleliśmy dmuchać na zimne i w Polsce Luk przyjął serię profilaktycznych szczepionek.

 

 

 

Nazajutrz nastał poniedziałek. O dziesiątej rano w placówce panował podobny, nieco leniwy klimat. Weszliśmy innym wejściem, prowadzącym do „właściwej”, codziennej rejestracji i klasycznych gabinetów lekarskich. Kobieta w rejestracji znów nie była anglojęzyczna i początkowo chciała nas odprawić z kwitkiem, powołując się na „zalecenie kontroli w Polsce”; dopiero wskazanie palcem tekstu o zaleceniu dzisiejszej kontroli sprawiło, że zapisała nas na wizytę. Na lekarkę czekaliśmy kolejne pół godziny. Ani widu, ani słychu. Gabinet otwarty, ale pusty. Podobnie zresztą pozostałe. Ludzie cierpliwie siedzieli na korytarzach, przyzwyczajeni chyba do długiego oczekiwania. W końcu pojawiła się lekarka, znów – młoda dziewczyna i znów – anglojęzyczna. Obejrzała dłoń i stwierdziła, że wszystko w porządku.

Kota w kanale nie zastaliśmy. Mamy nadzieję, że udało się go uwolnić.

Tego samego dnia bez kłopotów wylecieliśmy z Teneryfy. Ale wcześniej zajrzeliśmy jeszcze na wulkan Teide :).

 

JAK NIE ZDOBYWAĆ I JAK ZDOBYĆ TEIDE – NAJWYŻSZY SZCZYT W HISZPANII?

 

 
 
 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz