W Czarnobylu wciąż kwitną kwiaty

 

 

liczba uczestników: wyprawa grupowa
czas: 3 dni w Strefie (27-29.09.2016); 7 dni wycieczki
cena: ok. 1800 zł (w tym zwiedzanie posiadłości Janukowycza i Kijowa)
cel: eksploracja Zony na własną rękę

 

Pierwszego dnia pobytu w Strefie Wykluczenia odwiedziliśmy samosiołów, czyli ludzi, którzy wrócili do swoich domów mimo wcześniejszej ewakuacji. We wsi stało kilkanaście domów, co drugi pusty. W co drugim – babuszki i dziadkowie chętni ugościć każdego zwiedzającego. Bo i rozmowa z nowym człowiekiem, i może parę banknotów wpadnie. Babuszka Marusia, lat 80, chociaż nieco zdziwiona naszą wizytą, raźno zarządziła wyniesienie stołu do ogrodu i zastawienie go poczęstunkiem: sardynkami, chlebem, arbuzami z własnego ogródka. Po czym przyniosła niezakręcony słoik pełen przejrzystej cieczy. Woda?
– Samogon! – oznajmił ktoś z uznaniem. Babuszka przez chwilę z uśmiechem przyglądała się gościom, po czym wypatrzyła rodzynka, który nie częstował się alkoholem.
– A ty nie pijesz! Za mocne pewnie dla ciebie. Ja dla takich dziewuszek mam nalewkę wiśniową! – oznajmiła rześko i przyniosła kolejny słoik, tym razem pełen różowego płynu.
Niedługo potem wybraliśmy się do karczmy. Przewodnik pomiędzy jednym toastem a drugim znów wypatrzył niepijącą:
– Za zdrowie! – rzucił i sugestywnie uniósł rękę, jakby dzierżył w niej kieliszek. Podziękowałam. Nie.

… Dawno ktoś nie patrzył na mnie z taką dezaprobatą i nieufnością.

Alkohol na Ukrainie to baza serdecznych kontaktów międzyludzkich.

 
 

 

Przez dłuższy czas przymierzałam się do opisania wyprawy do Czarnobyla. Nie wiedziałam, jak zacząć i w jakiej konwencji utrzymać tekst. Mogę wymienić i opisać miejsca, które odwiedziłam, ale pozostaje poczucie zaniedbania tła opowieści – a tło jest tutaj bardzo ważne. Bo przecież pod hasłem „Czarnobyl” kryje się nie tylko kilka budynków elektrowni i nieodległe opuszczone miasto, które można eksplorować. To też miejsce, w którym nie tak dawno wydarzyło się coś znaczącego w historii naszego świata – i, co więcej, następstwa tej sytuacji utrzymują się do dzisiaj. Nie spacerujesz po anonimowych opuszczonych budynkach. Spacerujesz po domach ludzi, którzy zostali oszukani przez władze swojego kraju i nigdy więcej nie wrócili do swoich mieszkań. Nie oglądasz elektrowni, cudu ludzkiej techniki. Oglądasz miejsce, w którym tysiące ludzi narażały się na promieniowanie tak wysokie, że niektórzy umierali po kilku godzinach z powodu ostrej choroby popromiennej. Inni umierali po latach, często w wyniku chorób nowotworowych, chociaż brak oficjalnych statystyk na ten temat. Nie chodzisz po szpitalu, myśląc pogodnie, że tutaj rodziły się dzieci – bo masz świadomość, że w jego piwnicach leżą napromieniowane ubrania pierwszych strażaków, którzy brali udział w gaszeniu elektrowni. I wszyscy zmarli w ciągu następnych godzin i dni od katastrofy.

 

A jednak punktem wyjścia dla tych przemyśleń jest wycieczka i zwiedzanie kolejnych punktów programu.

 

Obiło Ci się o uszy, że Prypeć była miastem stworzonym specjalnie dla pracowników elektrowni? Kwitło w niej życie. Kawiarnie, przedszkola, basen, wypożyczalnia pianin, wielki szpital. Mieszkańcy mieli na miejscu wszystko, czego mogli potrzebować do wygodnego życia, a wyjazd do Prypeci, miasta postępu, był marzeniem wielu osób. Wskutek ewakuacji miasto opustoszało. Często wspomina się, że stało się to na dzień przed pierwszym, wiosennym oddaniem do użytku świeżo wybudowanego wesołego miasteczka. Prym wśród pamiątek wiodą zdjęcia pola gokartowego czy wielkiego, nigdy nieużytego diabelskiego młyna, którego przeznaczenie ma kontrastować z losem.

 

 

Opowiada się o awarii elektrowni, ale nie zawsze wspomina się o tym, że… większości elektrowni wcale nie wyłączono. Owszem, odłączony został blok czwarty. Tysiące osób narażało się na wysokie dawki promieniowania, wrzucając do wnętrza reaktora piasek i inne substancje, sprzątając dach z gruzu i pyłu, a w końcu – budując sarkofag otaczający budynek. Jednak blok nr 4 przylegał ścianą do bloku nr 3. I ten opatrzony numerem trzy – dalej pracował. Tak samo jak numery 1 oraz 2. Ostatni z nich wyłączono dopiero w 2001 roku i od tego czasu w życie wdrażana jest procedura ich wygaszania; stopniowego, kontrolowanego obniżania temperatury i zmniejszania radioaktywności znajdujących się w środku substancji. Wstępne instrukcje przewidują, że pracę na terenie elektrowni trzeba będzie wykonywać jeszcze do 2056 roku – i to wcale nie oznacza, że po tej dacie zostanie zakończona. Po prostu trudno dokładnie przewidzieć, co trzeba będzie zrobić później, jakie działania podjąć i jaki budżet na nie przeznaczyć, więc kolejne procedury powstaną bliżej roku „zero”.

 

Ale ci wszyscy aktualni pracownicy elektrowni, którzy biorą udział w jej wygaszaniu, zajmują się budową nowego i konserwacją starego sarkofagu muszą gdzieś mieszkać, prawda? I tutaj do akcji wkracza Sławutycz. Niezbyt duże, surowe, ale zadbane miasto, które nie sprawia wrażenia majętnego, ale należy do bardziej rozwiniętych miejsc na Ukrainie. Tutaj pracuje 2,5 tysiąca pracowników elektrowni i tutaj właśnie nocowaliśmy, co rano dojeżdżając z nimi pociągiem do pracy. Docieraliśmy na stację na 7:40 i czekaliśmy, aż miejsca zostaną zajęte.
– Ci ludzie dojeżdżają tym pociągiem do pracy od kilkunastu, kilkudziesięciu lat – uczulił nas przewodnik. – Mają swoje stałe miejsca, na których siedzą. I na których grają w karty z kolegami. Poczekajcie, aż wszyscy zajmą kanapy i dopiero wtedy znajdźcie sobie wolne miejsce.
Po 40-minutowej podróży docieraliśmy na miejsce, czyli do Stefy Wykluczenia. Zwiedzanie zaczynaliśmy od ramek dozymetrycznych – na razie nieczynnych, za to włączanych w momencie wychodzenia ze strefy. Przy każdym wyjściu byliśmy zobligowani do stanięcia w takiej bramce, położenia dłoni na wyznaczonych miejscach i wyczekiwaniu podświetlenia znaczka informującego „czysty”, po którym następował szczęk i otwarcie bramki. Jeżeli ktoś „czysty” nie był, musiał wycofać się i obmyć buty – oraz ewentualne inne części ciała – z radioaktywnego pyłu, który się na nich osadził. Niektórym zdarzało się w wyniku tej kontroli zostawić w Strefie kurtkę. Lub buty, które nie dały się domyć. Lub inne przedmioty, które nie powinny przekroczyć granicy Zony. Wśród niektórych zwiedzających powodzeniem cieszy się wyniesienie z jej terenu jakichś drobiazgów na pamiątkę.

 

 

Po przejściu przez otwarte bramki wsiadaliśmy do marszrutki, która miała rok, ale wyglądała na 10 lat. Zaskakująco mocne podwozie wytrzymywało jazdę po wertepach, z których wycofywały się komfortowe autokary. Dzięki tej maszynie mogliśmy dotrzeć w miejsca trudno dostępne dla innych turystów. Cała wyprawa pozytywnie odbiegała jakością od tych oferowanych przez standardowe biura podróży. Podczas klasycznej wycieczki możesz zajrzeć do Strefy na jeden lub dwa dni. Zaczynasz od rana – co jest porą względną, bo jeżeli Twoja grupa nie spodoba się strażnikom, możesz spędzić na czekaniu przed wejściem parę godzin. Następnie przemieszczasz się busikiem, który zatrzymuje się w kilku standardowych miejscach, np.:
– przy karuzeli,
– przy budynku szkoły i przedszkola,
– przy szpitalu,
gdzie przyglądasz się przez chwilę obiektom, być może wejdziesz na kwadrans na ich teren. Busik musi zdążyć z dotarciem do wyjścia na godzinę 18:00, bo o tej porze oficjalnie zamyka się Strefę.
W naszym przypadku, ze względu na dobre kontakty przewodnika ze strażnikami i inny charakter wyjazdu, wyglądało to nieco inaczej. Po pierwsze, nasz pobyt w Strefie trwał 3 dni. Po drugie, zwiedzanie Czarnobyla, Prypeci i okolic zaczynaliśmy ok. 8:30, zaraz po dotarciu pociągu do Strefy i przejściu odprawy. Po trzecie, zdarzało nam się zasiedzieć w Strefie – pod warunkiem zachowania spokoju i nierzucania się w oczy. Po czwarte, w większości miejsc spędzaliśmy kilka godzin, eksplorując je na własną rękę. Wisienką na torcie było zaś kilkugodzinne zwiedzanie Prypeci z mapą, za to bez przewodnika.
– Ostrożnie. Żeby komuś spadająca szyba czegoś nie ucięła – ostrzegł tylko.

 

 

Dzięki temu mogliśmy zapuścić się na tereny rzadziej odwiedzane. Po chwili przyzwyczajenia i przefiltrowania danych, nietrudno odróżnić je od tych, w których turyści pojawiają się na większą skalę. Przede wszystkim: turyści pozostawiają po sobie ślady. I nie chodzi o śmieci. Natchnieni atmosferą tragedii (i czasem – grozy, zwłaszcza jeżeli oglądali horrory lub grali w gry związane z tematyką katastrofy), lubią tworzyć scenografie z dostępnych przedmiotów. I tak wchodząc do przedszkola można zastać lalki siedzące wokół stolika, z maskami gazowymi głowach. Albo inną zabawkę, która wygląda jak powieszona na stryczku i zwisa z framugi drzwi, potęgując uczucie niepokoju. Lub setki masek wysypanych na terenie szkoły. Skutkuje to efektownymi zdjęciami, przy których można opowiedzieć ludziom: „Patrzcie, jaka panika panowała podczas ewakuacji, dzieci nie zdążyły założyć masek!”. Tak naprawdę ktoś rozsypał maski jakiś czas po katastrofie, by zwiększyć dramaturgię zwiedzania. W 1986 mieszkańcy Pryperci zostali poinformowani, że mają zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy, bo za trzy dni wrócą do domów. Byli zaniepokojeni, ale nie panikowali. Nie docierały do nich informacje o skali katastrofy, starannie ukrywane przez władze. Strażacy jechali do gaszenia reaktora jak na normalną akcję, ubrani w standardowe, cienkie ubrania, przez które przenikało promieniowanie. Miejsca zostały opuszczone przez tych ludzi z niepokojem łagodzonym zapewnieniami władzy, że wszystko niedługo wróci do normy. Miasto nie jest zdewastowane w atakach paniki. Głównymi odpowiedzialnymi za jego niszczenie są czas oraz natura, która stopniowo odzyskuje zajęte przez człowieka tereny.

 

 

Miasto jest… Ciche. Nie słyszałam w nim ptaków, choć może to kwestia pory roku i pogody. Badania prowadzone na ptakach zamieszkujących okolice elektrowni dowodzą, że budowa tych zwierząt zmieniła się nieco w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Przyczyny upatruje się w promieniowaniu. Czarnobylskie ptaki mają mózgi mniejsze od średniej charakterystycznej dla danego gatunku. Cierpią także z powodu katarakty. Z drugiej strony niedawne badania pozwalają na przypuszczanie, że niektóre ptasie gatunki zaadaptowały się do wysokich dawek promieniowania. W ich krwi można znaleźć więcej przeciwutleniaczy niż we krwi ptaków zamieszkujących tereny o niższej radioaktywności. Przeciwutleniacze uważa się za cząsteczki wspierające mechanizmy obronne organizmu. Jednak wyniki badań nie są jednoznaczne – według niektórych badaczy wysokie stężenie przeciwutleniaczy także może być szkodliwe.
O czarnobylskich pająkach mówi się, że są większe od przedstawicieli tych samych gatunków występujących w innych miejscach. Trudno mi to ocenić – pająków widziałam tam niewiele. Zdecydowanie było ich za mało jak na las. Za to te, które rzucały się w oczy, miały średnicę ok. 2 cm (razem z nogami); nie wpadł mi w oko żaden półcentymetrowy maluch. Owady i pajęczaki w okolicach Czarnobyla występują nielicznie. Często składają jaja niezbyt głęboko pod ziemią – w warstwie, która była szczególnie narażona na działanie promieniowania. To może być przyczyną ich aktualnej znikomej liczebności. W konsekwencji pnie drzew, które w normalnych warunkach po 10 latach obróciłyby się w pył, tutaj leżą… i leżą… i leżą. Rozkładają się w wskutek naturalnych procesów toczących drewno, ale wsparcie ze strony owadów i grzybów jest nieduże. Ich nieobecność może mieć wpływ na cały czarnobylski ekosystem.
Skoro zaś jesteśmy przy zwierzętach – co z sumami? Być może wpadł Ci w oko filmik pokazujący „olbrzymie sumy” zamieszkujące zbiornik wodny tuż przy elektrowni. Faktycznie są imponująco okazałe. Można dokarmić je, stojąc na moście tuż obok bloku trzeciego, z czego skwapliwie skorzystałam. Ich gabaryty w pierwszej chwili wydają się niezwykle duże, ale wystarczy uświadomić sobie, że po pierwsze, ryby nie są odławiane – więc mogą żyć wiele lat, po drugie – ten gatunek osiąga długość 2 m, dochodząc do 5 m. Na co dzień patrzymy na nieduże karpie i sardynki i prawdopodobnie nie jesteśmy przyzwyczajeni do podziwiania sumów, szczególnie dorosłych, przez co ich normalne rozmiary w pierwszej chwili kojarzą się z efektem promieniowania.

 

 

W Prypeci budynki są ustawione wzdłuż ulic, jak w zwykłym mieście. Jednak pomiędzy nimi wyrasta las. Wysokie drzewa, czerwono- i żółtolistne, sprawiają, że ma się wrażenie spacerowania po parku i każdy widok budynku wyłaniającego się spomiędzy gałęzi stanowi zaskoczenie. Miasto widziane z góry, z dachu Fujiyamy – najwyższego budynku Prypeci, nazwanego tak ze względu na białe wykończenia na szczycie przypominające śnieg – wygląda malowniczo. Gdyby nie okoliczności powstania tego mirażu cywilizacji i natury, powiedziałabym, że to fantastyczne miejsce do mieszkania, cywilizowane, a położone w głębi młodego lasu, ze stałym dostępem do przestrzeni spacerowych. Wchodząc do budynków musisz rozglądać się uważnie, czy nie spadnie na Ciebie lampa, szyba, deska lub inny element rozchwierutanego pomieszczenia. Odwiedzone przez nas mieszkania były w dużej mierze puste. Według niektórych opowieści, ogołocili je szabrownicy. Według innych, meble były wyrzucane przez na ulicę przez służby, a następnie miażdżone walcem, by ludzie nie mieli po co wracać do skażonego miasta. Mimo to niektórzy wracali, szczególnie do wsi w okolicy Prypeci i elektrowni. Zajrzeliśmy do jednej ze nich, gdzie odwiedziliśmy babuszkę, która wróciła do Strefy po paru latach. Razem z nią we wsi ponownie zamieszkało jeszcze 17 innych osób. Wszyscy mają teraz ok. 70-80 lat, często – rodzinę w większym mieście, wnuki. Żywią się głównie warzywami i owocami ze swojego ogródka – u babuszki w ogrodzie rosły arbuzy i kapusta – oraz tym, co przywiozą im turyści, strażnicy i przewodnicy. Jednak wiele wsi jest dzisiaj zupełnie wymarłych. W czystym, pustym mieście Czarnobyl można znaleźć uliczkę, wzdłuż której stoją dziesiątki tablic z nazwami przesiedlonych wsi. Część tabliczek jest czarna, ozdobiona wzorzystymi chustami lub sztucznymi kwiatami. To te, w których nie mieszka już żywa dusza, ale o których istnieniu ktoś jeszcze pamięta.

 

 

Przez dwa dni oglądaliśmy oba sarkofagi z daleka. Przejeżdżaliśmy obok nich, wyruszając w podróż po Strefie i wracając na stołówkę, na której jedliśmy posiłki razem z pracownikami elektrowni. Mieliśmy widok na oba sarkofagi także podczas wspinania się na Dugę, czyli Oko Moskwy. Rola tego obiektu przez długi czas była objęta tajemnicą, co budziło moc domysłów. Jedni twierdzili, że instalacja służy do zmieniania pogody. Inni, że to za jej sprawą doszło do awarii elektrowni. Dwie wielkie anteny (jedna o wysokości 85 m, druga – 135 m) zostały wzniesione jako część systemu obronnego. Dzisiaj niszczeją powoli, strażnicy starają się ich pilnować, a entuzjaści ekstremalnych wrażeń wspinają się na kolejne poziomy metalowymi drabinkami. Konstrukcja wydaje się stabilna, ale im wyżej wchodzisz, tym bardziej niepokojące staje się drganie metalu na wietrze. Zatrzymałam się na poziomie 6 (na 20).

 

… Wreszcie, trzeciego dnia, podeszliśmy do sarkofagów na odległość kilkudziesięciu metrów. Przy nowym sarkofagu krążyli pracownicy. Pierwotnie zakończenie budowy zaplanowano na początek listopada, potem na koniec tego miesiąca, teraz zaś mówi się o początku roku 2017. Być może opóźnienia wynikają z przyczyn naturalnych i zrozumiałych: gorsza pogoda, problemy konstrukcyjne. Z drugiej strony warto pamiętać, że na Ukrainie trudno o pracę, panuje duże rozwarstwienie finansowe i wciąż nietrudno zdobyć coś w zamian za łapówkę. Opóźnienia w ukończeniu robót dają pracę setkom ludzi na budowie i kolejnym zarządzającym projektem z bliska i z daleka.

 

 

Na ogrodzeniach wiszą plakaty zalecające, w języku ukraińskim i angielskim, dbanie o swoje bezpieczeństwo. W budynku zarządczym na ścianie umieszczone są flagi wszystkich krajów, które wyłożyły środki na finansowanie budowy nowego sarkofagu. Polska jest wśród nich. Pracownica elektrowni, oprowadzając nas, uspokajała płynnym angielskim, że promieniowanie na terenie budynku, w którym się znajdowaliśmy, było minimalne.
– Wręcz najniższe w okolicy – zapewniała. – Przed budową budynku teren został wyczyszczony, łącznie z wkopywaniem się kilka metrów w ziemię i wyciąganiem z niej napromieniowanych traktorów. W żadnym innym miejscu w okolicy nie przeprowadzono tak gruntownego czyszczenia.
Dlaczego właściwie budowany jest nowy sarkofag? … Stary sarkofag niszczeje. Przed 2008 roku szacowano, że całkowita powierzchnia nieszczelności w starym sarkofagu sumowała się do 2.000 metrów kwadratowych. Po zbiórce finansów wśród zainteresowanych krajów w 2008 roku przeprowadzono remont, który pozwolił na pozbycie się nieszczelności. W starym sarkofagu zamknięto 80% materiałów radioaktywnych pochodzących z roztopionego rdzenia, więc istotne jest utrzymanie go w dobrym stanie. Jednak promieniowanie w jego najbliższym sąsiedztwie jest wysokie, co utrudnia prace. Ponadto nie do wszystkich pomieszczeń w we wnętrzu bloku 4 mamy dostęp. W niektórych zostały umieszczone czujki i kamery, które pozwalają na monitorowanie wilgotności, radioaktywności, zapylenia, a nawet na robienie zdjęć wnętrza elektrowni. Do innych jednak nie ma dostępu i nie wiemy, co się w nich dzieje. Z każdym rokiem zwiększa się ryzyko zawalenia się budynku i wzbicia chmury radioaktywnego pyłu. Dlatego ponad 30 państw zebrało 1,5 biliona euro w celu zbudowania nowego sarkofagu, który ma przetrwać 100 lat (a nawet, jak zapewniają w porywach konstruktorzy, 300 lat nie powinno być problemem).

 

 

Obok bloku nr 4, w którym doszło do awarii, stoi blok nr 3. Otwarty i udostępniony do zwiedzania. Przylegają do siebie ścianami.
– Tutaj – przewodnik wskazał sąsiednią ścianę i sufit – nakrywa nas część sarkofagu.
W bloku nr 3 odwiedziliśmy panel kontrolny najeżony konsolkami, guzikami i wajchami. Sposobienie się na samodzielnego pracownika elektrowni wykorzystującego tę aparaturę zajmowało 5 lat. Potrzeba było kolejnych lat, by móc zająć stanowisko nieco z tyłu, pozornie bardzie „biurowe”, w praktyce – związane z bardziej holistycznym zarządzaniem elektrownią. Obejrzeliśmy turbiny, przeszliśmy złotym korytarzem – którego nazwa ma źródło w metalowej, zgiętej na kształt harmonijki blasze pokrywającej ściany, pomalowanej na żółty kolor. Schody pokryte wykładziną, wyślizgane; odrapane ściany; wejścia tak niskie, że trzeba schylić głowę. Być może kiedyś to miejsce było cudem techniki, ale dzisiaj sprawia wrażenie niedopracowanego, budowanego niestarannie. Ostatnie lata, podczas których konserwacja i naprawy są ograniczone do koniecznego minimum – przecież elektrownia jest zamykana – prawdopodobnie potęgują to wrażenie. Z powodu remontu nie dotarliśmy do ściany oddzielającej oba bloki. Wisi na niej tablica z nazwiskiem: Valery Ilyich Khodemchuk. W ten sposób upamiętniono mężczyznę, który przebywał blisko rdzenia i zmarł prawdopodobnie tuż po awarii reaktora. Jego ciała nigdy nie znaleziono.

 

– Każdy pracownik nosi kartę – przewodnik zademonstrował nam prostokąt zawieszony na szyi. – Co trzy miesiące karty są badane, by ustalić, czy pracownik nie otrzymał zbyt dużej dawki. Kobiety w ciąży przechodzą kontrole co miesiąc Dopuszczalna roczna dawka promieniowania to 20 milisiwertów.
Tutaj warto wtrącić i podkreślić, że dawka dopuszczalna w Polsce to 2 mSv. Na Ukrainie przyjęcie dawki do 20 mSv/rok uznaje się za nieszkodliwe.
– Wygodnie, najpierw zbadać poziom na terenie kraju, a potem dostosować do niego normę – skomentował ktoś podczas zwiedzania.

 

 

Jednak wbrew powszechnej opinii, promieniowanie w większości miejsc Strefy tylko nieznacznie odstaje od normy. Wszędzie chodziliśmy z dozymetrem. W hotelu w Kijowie stwierdziliśmy 0,17 mikrosiwerta. W Warszawie przy Pałacu Kultury to 0,11, a w metrze – 0,08. W okolicy Dugi dozymetr wskazywał 0,38. Zazwyczaj podczas chodzenia po Prypeci czy wsiach samosiołów wskazania na dozymetrze mieściły się w zakresie 0,10-0,60 mikrosiwertów. Czasem jednak trafialiśmy nieoczekiwanie na kawałek metalu, prawdopodobnie zgubiony podczas transportu odpadów z elektrowni, przy którym dozymetr zaczynał wrzeszczeć. 25 mikrosiwertów! Bliżej! 45 mikrosiwertów! Bliżej! 60 mikrosiwertów! Rekord pobiliśmy w budynku szpitala w Prypeci. Właściwie to pobił go Łukasz. Podczas gdy zwiedzałam pozostałe piętra budynku („- Nie, nie zejdę z Tobą, chcę mieć zdrowe dzieci”), Łukasz eksplorował piwnicę. W jednym z pomieszczeń zostały zgromadzone ubrania, które mieli na sobie pierwsi strażacy, którzy dotarli na miejsce katastrofy. Strażacy, którzy zmarli kilka lub kilkanaście godzin później na jednym z pięter, którymi się przechadzałam, z powodu ostrej choroby popromiennej. Ubrania, które pozostawili, nawet dzisiaj zmuszały dozymetr do pikania. 500 mikrosiwertów! 700 mikroiwertów! A przecież od czasu, gdy strażacy mieli je na sobie, minęło już 30 lat.

 

Cieszę się z tej podróży i cieszę się, że zdążyłam ją odbyć, nim stary sarkofag został przykryty nowym. Dobrze na własną rękę zweryfikować, ile prawdy jest w mitach – np. tych dotyczących wciąż bardzo wysokiego promieniowania. A także – ile mitów może znaleźć się w prawdzie. A przynajmniej w tym, co uchodzi za prawdę, jak zapewnienia ówczesnego rządu, że wszystko jest pod kontrolą i nie ma powodów do niepokoju. I żałuję tylko, że ten brak pokory sprzed lat – brak szczerości – brak uczciwego informowania o sytuacji i zapisywania danych – próby ukrycia problemu – sprawiły, że dzisiaj nie mamy rzetelnych informacji naukowych dotyczących katastrofy. Gdybyśmy je posiadali, może pozwoliłyby nam oszacować prawdziwy wpływ katastrofy i promieniowania w różnych dawkach na żywe organizmy. I skuteczniej działać, zarówno w leczeniu, jak i w prewencji – i podczas wydarzeń w Fukushimie, i w kolejnych latach epoki atomu.

 

  

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

2 myśli na temat “W Czarnobylu wciąż kwitną kwiaty

Skomentuj sofik Anuluj pisanie odpowiedzi