Islandia: kraina elfów, trolli i zaufania (podsumowanie wyjazdu)

 

 

liczba uczestników: 2
czas: 11 dni (2-12.09.2016)
wersja niskobudżetowa: ok. 4.300 zł
wersja z dodatkowymi atrakcjami: ok. 5500 zł
plan podróży: Objechanie wyspy trasą nr 1, odbijanie przy co ciekawszych miejscach na bok, odwiedzenie Fiordów Zachodnich. Spanie na kempingach i na dziko.
długość trasy: ponad 3.000 km

 

Siedząc w Polsce wertowaliśmy strony internetu w poszukiwaniu samochodu, który nada się do objechania wyspy. Warunki podstawowe: wystarczająco duży, by móc w nim spać, z napędem na cztery koła i w nieabsurdalnej cenie. Na jednej ze stron internetowych znaleźliśmy obiecującą ofertę, ale nie mieliśmy pewności, czy napęd jest tym, którego szukamy. Łukasz zadzwonił do firmy.
– Hello, we would like to ask about the car (…).
– Are you calling from Poland?
– Yeah, exactly.
– To możemy przejść na polski…
Polacy stanowią największą mniejszość narodową na Islandii. Są cenieni jako pracownicy – uchodzą za rzetelnych i uczciwych. Poznany na trasie Islandczyk poinformował, że w jego firmie pracuje 58 osób – z czego 50 to Polacy :).

 

Pierwszym etapem wyprawy z Warszawy był nocleg w Gdańsku, skąd nazajutrz wylatywaliśmy do Reykjaviku. Dotarliśmy do wynajmowanego mieszkanka z trzema podstawowymi bagażami. I ja, i Łukasz spakowaliśmy się do niedużych toreb o wymiarach nieprzekraczających 56cm x 45cm x 25cm, czyli takich, jakie są przyjmowane na pokład samolotu Wizz Air bez dodatkowych opłat. Do nich zmieściliśmy nasze ubrania, kosmetyki, część rzeczy wspólnych. Poza tym zabieraliśmy ze sobą wielką walizkę – bagaż rejestrowany do 32 kg, w którym umieściliśmy śpiwory, karimaty i moc jedzenia na następnych 10 dni. Właściciel mieszkania przyuważył, że Łukasz ciągnie tę ciężką walizkę, a pozostałe pakunki niesione przeze mnie są nieduże.
– Urlop, ja rozumiem. Sam mam w domu trzy kobiety… Napakują ubrań, a mężczyzna się musi nadźwigać… – stwierdził współczująco.
Zbulwersowałam się nieco, bo akurat ze swojego minimalizmu podczas pakowania się na wyprawy jestem dumna. Łukasz też zaprzeczył.
– Nie, to nie do końca tak…
– Ale ja wiem przecież. Pewnie 3/4 walizki to sukienki. A pan musi zmieścić się w takiej małej torbie…

 

W samolocie okazało się, że obok nas siedzi chłopak w podobnym do nas wieku.
– Na długo do Islandii? – zagaił.
– Na 10 dni. A Ty?
– Ja na długo. Jestem Islandczykiem. Przyjechałem do Polski w odwiedziny.
I tak łut szczęścia pozwolił nam na poznanie rodowitego mieszkańca wyspy. A dzięki nowemu koledze dowiedzieliśmy się rzeczy, których nie znaleźliśmy w przewodnikach – np. o Festiwalu Światła w Keflaviku (na który nazajutrz wybraliśmy się we trójkę). Mieliśmy sporo szczęścia – to jeden z ostatnich festiwali, które odbywały się na wyspie w tym roku. O ile latem Islandia kwitnie imprezami muzycznymi i spożywczymi, o tyle już na początku jesieni ich liczba spada do znikomej. A fajerwerki wybuchające w wodzie (zgodnie z planem!) były z pewnością nietypowym zjawiskiem :). Mniej zgodne z planem było zapalenie się trawy i pojedyncze nieudane wybuchy przypominające małe eksplozje bomb. Ale, co ciekawe, żaden z obserwatorów nie wydawał się szczególnie przejęty małym pożarem. Nie takie rzeczy znosili Wikingowie!

 
 

 

Islandia jest niedużym krajem. Widać to na mapie, ale prześwieca też w liczbie mieszkańców tej wyspy. Państwo ma powierzchnię trzy razy mniejszą od polskiej (Islandia – 103 125 km² , Polska – 312 679 km²), zaś liczba ludności… Cóż, zależy od tego, czy bierzesz pod uwagę także turystów. Rodowitych Islandczyków w stolicy kraju jest mniej niż na warszawskim Ursynowie, Mokotowie, w Toruniu czy Bydgoszczy. W tej chwili dokładnie 119 474 osób. Natomiast liczba mieszkańców całego kraju nieco przekracza 300 tysięcy. Za to rocznie przez kraj przewija się ok. 1-1,7 miliona turystów!

To sprawia, że Islandia powoli żegna się z wizerunkiem krainy, w której człowiek może nasycić się samotnością. Nadal można zaznać jej podczas samotnego trawersowania przez środek wyspy – ale z pewnością nie podczas przemieszczania się po obwodzie kraju, szczególnie podstawową drogą krajową o numerze 1. W każdym odwiedzanym miejscu natrafialiśmy na samochody zaparkowane przed atrakcją i mniejsze lub większej tłumy gromadzone przed wulkanem, gejzerem czy wodospadem. Główną przyczyną tego stanu rzeczy, obok urokliwości islandzkiej natury, jest kryzys finansowy, który przetoczył się przez światowe rynki w 2008 roku. Do tego czasu gospodarka Islandii opierała się na przeróbce aluminium, rybołówstwie i bankowości. Po wydarzeniach w 2008 roku sektor bankowy podupadł, a Islandczycy zasłynęli jako jedyny kraj, który wtrącił do więzienia swoich polityków i bankierów odpowiedzialnych za machlojki finansowe. W związku ze zmianami Islandczycy musieli poszukać innego źródła mamony, na którym mogliby podźwignąć swoją gospodarkę. I znaleźli: turystykę. Dzisiaj ich zaangażowanie w przyciągnięcie turystów widać na każdym kroku. W stolicy roi się od sklepów z pamiątkami o bardzo różnej jakości (czasem ręcznie dzierganych swetrów wykonanych z wełny islandzkich owiec; czasem produktów „made in China”). Na trasie rozproszona jest mnogość kempingów przyzwoicie lub bardzo dobrze przystosowanych do przenocowania turystów. Biura oferują wiele unikalnych rozrywek, takich jak spacerowanie po i w lodowcu, wyprawy konne po malowniczych równinach, pluskanie się w basenach geotermalnych czy nawet odwiedzenie wnętrza wulkanu. Na niektórych gadżetach czy billboardach można zobaczyć hasło „We love you!” skierowane do turystów; tym samym hasłem uraczyła nas przewodniczka podczas zwiedzania miasta, podkreślając, że 95% ludności kraju cieszy się z obecności turystów. Pozostałych 5% nie wychodzi z domu, ale i tak narzeka na tłumy. Sarah podkreślała też, że Islandia jest krajem bardzo bezpiecznym. Islandczycy nie utrzymują wojska, bo kto chciałby napaść na kraj tak zimny i wietrzny; policjanci nie noszą broni, a ich podstawową aktywnością jest utrzymywanie przyjacielskich kontaktów z obywatelami za pośrednictwem portali społecznościowych. Zamieszczają na nich zdjęcia z emocjonujących akcji, w których biorą udział. Na przykład: zdjęcia kotka z drzewa. Lub poszukiwania właściciela znalezionej bluzy. Jeżeli zgubisz coś na terenie Islandii, możesz być niemal pewien: znajdziesz to albo w miejscu pozostawienia (chyba że przedmiot porwał wiatr), albo na posterunku, dokąd odniósł to życzliwy przechodzień. Bez obaw pozostawiałam akumulator wpięty do kontaktu we wspólnej, kempingowej łazience i gdy wracałam po niego po półgodzinie, leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiłam. Podobnie obchodziliśmy się z samochodem, zostawiając go w stanie rozdziawionych drzwi i wybierając się na dłuższy spacer po okolicy kempingu. Nikt nie przejmował się też chwilowo bezpańskimi walizkami pozostawionymi na lotnisku – w mentalności Islandczyków nie ma zakorzenionego lęku przez terroryzmem. Trochę przykry był powrót do rodzimego kraju i zdanie sobie sprawy z tego, że pora w pewnym zakresie wrócić do trybu wyczulonej uwagi i nieufności.

 

 

… Zanim jednak znów zawitaliśmy do Polski, objechaliśmy całą wyspę, odwiedzając co ciekawsze miejsca i nabijając ponad 3.000 km na liczniku. Skorzystaliśmy też z niektórych spośród nietypowych dobrodziejstw wyspy. Do jednych z budzących najwięcej entuzjazmu należą hot pots, czyli nieduże naturalne baseny geotermalne. Czasem wejście do nich wymaga opłaty, innym razem – cierpliwości przy poszukiwaniu tych mniej znanych lokalizacji. Wiele radości dostarcza wylegiwanie się w gorącej wodzie na świeżym powietrzu, podczas gdy wokół hula wiatr lub kropi deszcz. Pod koniec wyjazdu postawiliśmy kropkę nad basenowym i, mocząc się przez pół dnia w Blue Lagoon (basenie geotermalnym uchodzącym za jeden z cudów świata) w towarzystwie ludzi różnych nacji. Poza zamiłowaniem do ciepła, łączyło ich jeszcze przynajmniej jedno: mieli na twarzach rozsmarowane maseczki, z którymi bez oporów zanurzali się w krzemionkowej, mlecznej wodzie.

 

 

Zdarzyło nam się także spacerować korytarzami wydrążonymi w drugim co do wielkości lodowcu Islandii, Longjokull. Islandczycy darzą swoje lodowce dużym szacunkiem i obok robienia z nich atrakcji turystycznej, bezustannie podkreślają, że w dużej mierze na nich opiera się potencjał energetyczny wyspy. Stopiony lód jest źródłem wody, która płynie w większości kranów w kraju i jest zdatna do picia. Jednocześnie część wody lodowcowej, która przedostaje się do głębszych warstw ziemi, jest ocieplana przez magmę. Pompowana na powierzchnię, służy do ogrzewania domów, ulic (na wielu chodnikach w Reykjaviku zimą nie ma śniegu – roztapia się pod wpływem ciepła rur biegnących pod płytami) i mycia się. Taką gorącą wodę można bardzo często spotkać w kranach nawet na pozornie zaniedbanych kempingach, a także w zlewach na świeżym powietrzu przeznaczonych dla turystów do prania. Raz nawet natrafiliśmy na stale działający prysznic z ciepłą wodą tuż przy wulkanach Viti i Krafla. Z kolei para wodna przepuszczana przez turbiny jest wykorzystana do uzyskania energii. Dlatego też energia na Islandii jest tania – tak tania, że australijskim firmom opłaca się wysyłanie na wyspę aluminium do obróbki. Kraj uchodzi za lidera we wrażaniu przyjaznych środowisku metod uzyskiwania prądu. I dlatego też Islandczycy są bardzo zaniepokojeni globalnym ociepleniem. Według różnych szacunków, lodowce na wyspie mogą zupełnie stopnieć w ciągu najbliższych 50-150 lat. Istnieje ryzyko, że razem z nimi stopnieje zdolność Islandczyków do zapewnienia obywatelom swojego kraju dostępu do niedrogiego ciepła – czegoś, z czego są dumni i co pozwala im przetrwać chłód panujący na wyspie przez większość roku.

 

 

Niepokój nie sprawia jednak, by Islandczycy zrezygnowali z wykorzystywania lodowców w turystyce. Za odpowiednią odpłatą możesz trekkingować po bieli, jeździć pługiem lub na nartach pod czujnym okiem opiekuna. Skorzystaliśmy z możliwości zwiedzenia wnętrza lodowca, dojeżdżając na miejsce monster truckiem, którego Islandia odkupiła od Polski 15 lat temu. Polakom służył do przewożenia rakiet – Islandczykom przydaje się do przemieszczania się po lodzie. W tunelach panowała stała temperatura 0 stopni i ciemność rozpraszana tęczowymi lampami ledowymi i okazyjnymi zawaleniami stropu. Zaczynaliśmy na powierzchni lodowca, schodząc stopniowo w dół i kończąc na poziomie, nad którym wisiało nad nami 40 metrów lodu. Przewodniczka, Araka („To mój pseudonim – nie powiem Wam, jak się naprawdę nazywam, bo i tak tego nie wymówicie”) oprowadzała nas po tej zimnej krainie, zwracając uwagę na kompresję śniegu i lodu. Okrągły otwór mający ok. 15 cm średnicy zrobiony w latem 2015 roku, dzisiaj, w 2016, jest spłaszczony do 1/3 swojej średnicy. A może zdarzyło Ci się kiedyś widzieć zdjęcia lodowców i zastanawiać się, dlaczego przecinają je szare smugi? To pył wulkaniczny. Na ścianach korytarza także mogliśmy go dostrzec. Analiza przekroju lodowca, tak jak analiza słojów na pniu ściętego drzewa, pozwala nam orientacyjnie odtworzyć warunki pogodowe panujące w różnych miesiącach i latach.

 

 

Islandczycy obawiają się globalnego ocieplenia, ale w związku z rozwojem techniki i kontaktów między krajami sytuacja nie jest i prawdopodobnie nie będzie tak dramatyczna, jak 150 lat temu, gdy na wyspie wybuchł wulkan Laki. Pyły zakryły niebo na tak długi czas, że rośliny nie wzeszły i czwarta część ludności umarła z głodu i z powodu chorób układu oddechowego Dzisiaj Islandczycy podchodzą do wulkanów z mieszanką pokory i dobrego humoru; lubią nawet żartować, że wybuch Eyjafjallajokull w 2010 przysporzył ich krajowi sławy i nakręcił turystykę. Szczególnie radowała ich niezdolność prezenterów krajów kontynentu do wypowiedzenia nazwy wulkanu. Warto zresztą zauważyć, że problematyczna i niejasna dla nas nazwa oznacza dosłownie „Wyspowa Góra-Lodowiec” („island-mountain-glacier”), jako że szczyt wulkanu pokryty jest lodem. Podczas podróży, przejeżdżając blisko kilku takich potencjalnie niebezpiecznych miesc: Hekli (która tuż przed naszym przylotem mruczała złowrogo), Katli (która powinna wybuchnąć już parę lat temu) i właśnie rzeczonego Eyjafjallajokull (który wybuchł w 2010 roku), zajrzałam na chwilę do internetu. Na znanej stronie informacyjnej przeczytałam, że kraj panikuje, obawiając się wybuchu. Trochę to kontrastowało z mnogością osób, które spotkaliśmy w hot pot (gorącym źródle) tuż u podnóży Eyjafjallajokull, gdzie poszliśmy się wygrzać mimo deszczu. Nie, Islandczycy nie obawiają się wulkanów. Wulkany są częścią ich historii i ich codzienności; częścią krajobrazu i gospodarki. Obserwują je, ale raczej z uwagą niż z lękiem. A na niektóre z nich poprowadzili szlaki turystyczne. W ten sposób odwiedziliśmy m. in. Kraflę i Viti, o których istnieniu można zorientować się już na parę kilometrów przed dotarciem do celu po zapachu siarki. I chociaż w niektórych kraterach coś bulgocze, syczy i dymi niepokojąco, to poza subtelnymi sznureczkami wytyczającymi trasę i okazyjnymi ostrzeżeniami, że rękę wkłada się do otworu na własne ryzyko – Islandczycy nie wydają się szczególnie zaniepokojeni obecnością rozbudzonych kraterów.

Objechaliśmy wyspę oraz fragment Zachodnich Fiordów, nocując głównie na kempingach w wypożyczonym samochodzie, całkiem nieźle sprawdzającym się w roli łóżka. Nie wyobrażam sobie zresztą nocowania w namiocie w tych warunkach pogodowych, w których podróżowaliśmy. A było często słonecznie i ciepło jak na Islandię; zdarzył się nawet dzień, w którym temperatura wyniosła 16 stopni Celsjusza. W pozostałe mieściła się w przedziale 6-14 stopni. A jednak… często wiało. I to nie byle jak wiało. WIAŁO.
– Pamiętajcie, uważajcie na drzwi – powiedział człowiek w wypożyczalni samochodów, przysuwając do siebie podpisaną umowę najmu.
– Yeah – przyjęłam do wiadomości. Rozglądać się przy wychodzeniu z auta, nie uderzać o okoliczne pojazdy ani słupki, jasne. Trochę dziwne, że musi o tym przypominać, ale widocznie ma jakieś złe doświadczenia.
Ale nie chodziło o to. Chodziło o WIATR. WIATR, który ledwie uchylone drzwi potrafił w mgnieniu oka oprzeć na zawiasach. I z którym czasem trzeba było mocować się dwoma rękoma, próbując przyciągnąć drzwi do wnętrza pojazdu i zamknąć. O WIATR, który trząsł samochodem. I WIATR, przez który zdecydowaną większość posiłków przygotowywaliśmy wewnątrz pojazdu. Dzieci, nie róbcie tego w domu. A jeżeli już musicie, to wietrzcie pomieszczenie – gaz jest cięższy od powietrza, więc osiada w dolnych partiach, tworząc łatwopalną mieszaninę, a sam proces palenia wymaga dostępu powietrza.

 

 

Na Latrabjarg, miejscu najbardziej wysuniętym na zachód Europy, zastał nas wiatr tak silny, że nie wypatrzyliśmy maskonurów, z których to miejsce słynie. Na Islandii mieszka 60% światowej populacji tych charakterystycznych ptaków. Za to innym razem spontaniczna wycieczka po krawędzi półwyspu pozwoliła nam wypatrzeć foki wylegujące się na nadmorskich skałach. Z kolei innym razem, podczas wypłynięcia na Ocean Atlantycki – tym razem wycieczka była zorganizowana przez biuro – obserwowaliśmy wieloryby i delfiny, odziani w firmowe skafanderki chroniące przed lodowatym wiatrem. Zwierzęta głównie prezentowały się nam z oddali, chociaż figlarne delfiny kilka razy przepłynęły pod łodzią i koło dzioba, wyskakując z wody, okręcając się wokół własnej osi i ewidentnie zapraszając do zabawy. Islandczycy mają wobec tych ssaków dość ambiwalentne uczucia. Z jednej strony wieloryby mają ugruntowaną pozycję w islandzkiej kuchni, w której uchodzą za przysmak. Z drugiej strony, mieszkańcy wyspy zdają sobie sprawę z tego, że turyści chcą oglądać żywe stworzenia – zatem stopniowo odchodzą od polowań na te ogromne ssaki. Dodatkowo państwo zastanawia się nad wstąpieniem do Unii Europejskiej. Przepisy obowiązujące kraje UE zmusiłyby Islandię do zupełnego zaprzestania połowu.

Morskie dylematy Islandczyków nie dotyczą rekinów, których mięso bez większych problemów można znaleźć na lokalnym bazarku. W malutkich opakowaniach. Takich zawierających 3-10 kawałków, każdy będący sześcianem o krawędzi 0,5 cm. Dlaczego tak mało? … Bo mięso rekina, nasycone amoniakiem i sfermentowane, ma bardzo charakterystyczny, cuchnący zapach i jeszcze bardziej charakterystyczny smak. Mnie przywodził na myśl gnicie. Łukasz rozkoszował się każdym kęsem, stwierdzając na koniec, że wypaliło mu kubki smakowe.

… Ale myśląc o Islandii, ma się w głowie przede wszystkim krajobrazy. Pustkę ciągnącą się po obu stronach drogi, góry wznoszące się nieoczekiwanie na równinach, wulkany, mnogość wodospadów, jedyny czynny gejzer, skrzące się lodowce, domy zbudowane z torfu, wzgórza zamieszkane przez elfy i skały przypominające zastygłe w słońcu trolle… To kraj piękny, młody, o bardzo prostej historii. I ludzie wydają się szczerzy, otwarci, prości – w żadnym razie nie prostaccy. I może dlatego patrzenie na majestat natury w tym miejscu, z jedną torbą dobytku, która wystarcza na wiele dni – sprawia, że życie także nagle okazuje się proste.

 

 

 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz