Niemowlę i Góry Świętokrzyskie

Ciąża, pandemia, pierwsze miesiące życia dziecka… I tak minęły dwa lata od ostatniego wpisu :). Dziękuję, że czekaliście. Nadszedł moment, w którym stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi podjąć próbę podróży z niemowlakiem. Jak to my, zdecydowaliśmy się na to dość spontanicznie i już tydzień później pakowaliśmy się na wyjazd.
 

 

Podróż a pandemia

W mediach głośno zrobiło się ostatnio o turystach masowo szturmujących zakopiańskie Krupówki i tłoczących się na szlakach w wyższych górach. Z tego względu nawet nie rozważaliśmy wyjazdu w Tatry. Dodatkowo odległość do przebycia byłaby zbyt duża, a szczyty zbyt strome i odległe, byśmy ważyli się właśnie tam zacząć oswajanie dziecka z wypadami w góry. Padło na Góry Świętorzyskie – bliskie, mniej imponujące wysokościowo, ale też dzięki temu mniej oblegane. Dodatkowo postanowiliśmy wyjechać w środku tygodnia i zaraz po zniesieniu obostrzeń, by uniknąć ewentualnych weekendowych tłumów i być jednymi z pierwszych gości.

 

 

Biorąc pod uwagę pandemiczną rzeczywistość uznaliśmy, że nie chcemy nocować w hotelu i mijać się codziennie w małych pomieszczeniach z innymi ludźmi. Zdecydowaliśmy się na stojącą na uboczu samodzielną chatkę z wyjściem prosto na świeże powietrze. Po przyjeździe od razu ją przewietrzyliśmy, a następnie przetarliśmy wszystkie często dotykane powierzchnie (klamki, kontakty, blaty, wodoorporne obicia itd.) płynem dezynfekującym. To dało nam duże poczucie bezpieczeństwa. Ciekawa jestem, czy pandemia sprawi, że popularniejsze stanie się bezkontaktowe przekazywanie kluczy, którego doświadczyliśmy m. in. w Japonii.

 


JAK MIESZKAJĄ JAPOŃCZYCY?
 

 

Przywieźliśmy własne jedzenie, chociaż dwa razy zdecydowaliśmy się też na posiłki na wynos. Na miejsce dojechaliśmy autem, a wszelki kontakt z innymi ludźmi ograniczyliśmy do minimum (zamawianie przez telefon, płatności kartą).

 

 

Pakowanie…

… było najbardziej przykrym etapem przygotowań.
Do tej pory byłam dumna z mojego minimalizmu w podróży.
– Wyjazd na cztery dni? Okej, to wezmę dwie koszulki sportowe ze srebrem i bieliznę termiczną, powinno wystarczyć. A jeżeli będzie potrzeba, to co wieczór przepiorę ciuchy, wyschną do rana.
Teraz nagle okazało się, że tak minimalistycznie się nie da.
– Wyjazd na cztery dni? Wezmę cztery bawełniane koszulki do karmienia, muszę mieć zawsze taką na sobie, nie znam dnia ani godziny, kiedy Dziecię zgłodnieje. Albo pięć, bo pewnie któraś się pobrudzi. Bielizna termiczna na górę odpada, bo uniemożliwi karmienie. To zamiast niej wezmę cieplejszy, grubszy polar. Właściwie to dwa. Bo jeden pewnie też się zaraz uwala, a nie wiadomo, czy będzie czas na szybkie pranie.

Zebrało się tego tyle, że spakowałam się w walizkę. W góry. Poczułam się staro.

 

 

Jak wejść na górę z niemowlakiem?

Właściwie nie pamiętam, dlaczego wzięliśmy ze sobą wózek. Był chyba rozwiązaniem awaryjnym na wypadek, gdyby nasz Maluch nie zapałał sympatią do dalszych wędrówek w nosidle ergonomicznym i skazał nas na przechadzanie się asfaltowymi szlakami. Na szczęście okazało się, że Dziecię, przyzwyczajone już do noszenia w chuście, nie protestuje przeciwko dłuższej trasie w nosidle. Samo wchodzenie pod górę nie różniło się znacznie od chodzenia z plecakiem. Obciążenie porównywalne, jego rozłożenie na ramionach oraz pasie biodrowym również było podobne. Główna różnica polegała na tym, że ładunek mógł nie być skłonny do bycia przenoszonym z miejsca na miejsce, zwłaszcza przez godzinę czy dwie, więc staraliśmy się wybrać na wędrówkę moment najdłuższej dziennej drzemki Malucha. Oznaczało to start wędrówki o godzinie 12:00, więc idealnie jak na spokojny, słoneczny dzień i niski szczyt. 7-miesięczne Młode spało przez całą godzinną wędrówkę do góry i rozglądało się zaciekawione podczas schodzenia.

 

 

Jak zmieniła się Łysica?

Pogoda nam dopisała – słońce często skrzyło się na przyprószonych śniegiem sosnach, a temperatura wynosiła około zera stopni Celsjusza. Cudownie było wyrwać się z miasta i wrócić w góry, choćby niewysokie, po 1,5 roku przerwy. Przez całą trasę na szczyt spotkaliśmy zaledwie kilka osób – niektóre na nartach, inne biegnące lub wchodzące spacerowym krokiem. W drodze powrotnej zrobiło się już tłoczniej; natrafiliśmy na dużą grupę młodzieży przeliczającą się w okolicach połowy trasy.

Budki przy wejściu do parku, w których dotychczas można było kupić bilety, były zamknięte. Zamiast tego w kilku miejscach na trasie wisiały zalaminowane wydruki z kodem QR prowadzącym do strony, na której można kupić bilety. Bardzo podoba mi się to rozwiązanie. Zachwycałam się takim zaufaniem do gościa już w Skandynawii i zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy zobaczyłam, że ktoś postanowił wdrożyć ten pomysł także z Polsce. Obawiam się co prawda, że niewiele osób zdecydowało się uiścić opłatę, ale my zatrzymaliśmy się w drewnianej chatce i od razu kupiliśmy bilety (8 zł za osobę).

 


JAK WĘDRUJE SIĘ PO KOLE PODBIEGUNOWYM?
 

 

 

 

Kojarzycie te drzewa, w których wandale wydłubują wątpliwej urody serduszka i inicjały? Na trasie trafiliśmy na miłą alternatywę – odciski rozgrzanych dłoni na oszronionych pniach. Jasne, na pewno nie jest to znak tak trwały jak dłubanina w korze, ale pozwala połączyć chęć zostawienia po sobie (tymczasowego) śladu z troską o otocznie.

 

 

Śnieg, lekki chłód, odludna okolica i możliwość zdjęcia maseczki – czegóż chcieć więcej?

… dalszych podróży. Na szczęście kilku z nich Wam jeszcze nie opisałam i z przyjemnością wrócę do tych wspomnień ;).

 


A tymczasem
TUTAJ przeczytasz o nocnym wdrapywaniu się na Łysicę :).
 

 

 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz