Obudziło nas słońce wyglądające spomiędzy chmur. Poranek okazał się pochmurny, ale dość ciepły. Suszyliśmy namioty na gałęziach niskich krzaków i przyglądaliśmy się owadom. Wśród nich znajdowały się długonogie, latające stwory, które ochrzciliśmy mianem Ciapowatych Owadów. Nie były uciążliwe, a intrygujące – jak toto w ogóle może żyć, tak bardzo nie ogarniając przestrzeni i ufnie lądując na wszystkim, na czym się da?
– Patrz, leci.
– No widzę. I wpada do kałuży.
– A ten ci siedzi na karimacie.
– Tak, już od pół godziny. Nie daje się odgonić. Chyba zasnął.
– O, następny leci!
– I znowu do kałuży.
Pierwsza noc na kole podbiegunowym minęła spokojnie, chociaż było chłodniej niż na południu kraju. Obudziłam się raz czy dwa, by szczelniej opatulić śpiworem (dla którego temperatura ekstremalna opiewała na -10 stopni Celsjusza). No, ale ja, mimo zamiłowania do Skandynawii, zmarzlak jestem.
Wyruszyliśmy w drogę około 11:00, by godzinę później zatrzymać się w pobliżu wody. W taki chłodny poranek nasza śniadaniowa strawa: gorące mleko z proszku, owsianka, orzechy, suszone banany i morele, kawa, herbata… smakowała przepysznie! Nadciągająca mżawka nakazała nam jednak szybko wyruszyć dalej. Deszcz padał coraz intensywniej i chociaż założyliśmy odpowiednie, nieprzemakalne ubrania, a plecaki kryły się pod pokrowcami, to z przyjemnością myśleliśmy o schronisku, do którego dojdziemy za pięć minut. Przycupniemy w ciepełku, weźmiemy po herbacie albo i grzańcu, podsuszymy się trochę… Jednak czekała nas niespodzianka.
Abiskojaure, pierwsze schronisko na naszej trasie, w moich wspomnieniach sprzed czterech lat było zbiorem opuszczonych baraków. Trafiłam tam we wrześniu, po sezonie, i wszystko było zamknięte. Teraz jednak docieraliśmy na miejsce w środku lata i liczyliśmy na ciepłe powitanie zmokniętych wędrowców. Ledwie zdążyliśmy wkroczyć na teren schroniska i przystanąć obok budynku, gdy wyrósł przed nami wysoki chatkowy o nieco ogorzałej twarzy.
– Macie kartę członkowską?
Spojrzeliśmy po sobie.
– Nie, nie mamy.
– Och. W takim razie możecie zatrzymać się u nas tylko odpłatnie.
Dwie roześmiane dziewczyny wyszły w samych ręcznikach z… sauny, czy może z rozgrzewającej kąpieli. Z zazdrością patrzyłam na ich kuse odzienie kontrastujące z ponurą aurą i naszymi nieprzemakalnymi kurtkami
– To my nie będziemy się zatrzymywać w środku. Tylko coś zamówimy – zaproponowałam. – A potem usiądziemy przy jednym ze stołów – drewniane, mokre i stojące pod gołym niebem nie były w tym momencie spełnieniem marzeń, ale przynajmniej mogliśmy napić się przy nich ciepłej herbaty.
– Niestety. Jeżeli nie jesteście członkami, taki postój będzie kosztował was 100 koron od osoby.
– Za siedzenie przy mokrym stole? – zdziwiliśmy się.
– Tak. Bo pewnie skorzystacie też z łazienki… To jest wkalkulowane w cenę. Jeżeli chcecie rozbić namiot na naszym terenie, zapłacicie 300 koron. Możecie wtedy korzystać z saun, toalet, pryszniców – mężczyzna był uprzejmy i wyraźnie nas żałował. – Gdybyście mieli kartę, moglibyście zatrzymać się u nas na trzy godziny za darmo, a nocleg byłby tańszy o 100 koron.
Po późniejszym przeanalizowaniu sytuacji stwierdziliśmy z Lukiem, że inwestycja w zakup takiej karty podczas planowania następnej wyprawy to niegłupi pomysł. Kosztuje to cudo 295 SEK plus 140 SEK za wysyłkę do Polski, ale pozwala na codzienne wygrzanie się w saunie i w gorącej wodzie po męczącej wędrówce! Tymczasem jednak oniemieliśmy. Nie mieliśmy ochoty tracić 30 zł od osoby za samą możliwość zajęcia miejsca na mokrej, zimnej ławce, a nie widziało nam się też korzystanie z pozostałych oferowanych dobrodziejstw. Chcąc nie chcąc, zebraliśmy się do odejścia.
– A macie może pieczątki? – przypomniało mi się.
– Tak – chatkowy zaprowadził mnie do swojej kanciapki. Chwilę pogrzebał w szufladzie biurka i w końcu wbił mi do zeszytu okrągłą pieczątkę przedstawiającą ptaka ze złożonymi skrzydłami.
– To golden plover– oznajmił – symbol tej okolicy.
No dobrze, właściwie to wymienił nazwę, która nic mi nie mówiła, ale po przejrzeniu listy ptaków zamieszkujących te tereny uznałam, że golden plover, czyli siewka złota, najbardziej przypomina ptaszysko na kartce.
Zawinęłam zeszyt w folię i jeszcze jedną, żeby nie zamókł, po czym schowałam go do plecaka. Mamy z Lukiem zwyczaj, że z różnych podróży – i po Polsce, i po świecie – staramy się zebrać ślady. Najchętniej pieczątki, czasem bilety. Na pomysł wpadliśmy w maju 2017 podczas podróży po Japonii. Okazało się, że Japończycy bardzo lubią pieczątki i oferują takie dopracowane graficznie stempelki w niemal każdym co bardziej turystycznym miejscu. Nie mogliśmy przeboleć, że zbieramy je na przypadkowych serwetkach i ulotkach. Dlatego z początkiem 2018 roku zeszyt zdobyty w sieciówce Flying TIGER (później: Flying Tiger Copenhagen) zaczął krążyć z nami po świecie.
Po niepowodzeniu w podboju schroniska wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy dojść dzisiaj jak najdalej.
– Jak poznamy, że wychodzimy na ziemię niczyją? – zapytali mnie współtowarzysze.
– Hm… W moich wspomnieniach park jest ograniczony rozpadającą się siatką – przyznałam niepewnie. – Ale to chyba złe skojarzenie. W końcu mówimy o Szwecji, jednym z najbogatszych krajów Europy szczycącym się zamiłowaniem do natury…
– Jest siatka – przerwał mi ktoś.
Siatka była. I chyba nawet ta sama, co cztery lata temu. Porwana, powyginana, rachityczna. I niepozorna, bo za nią zaczyna się 430 km Prawdziwie Dzikiej Wędrówki.
Raz i drugi przeleciał nad nami helikopter, z którego zwieszał się duży pakunek.
– Ciekawe, co transportują.
– Może jedzenie do schronisk?
Trasa zaczęła robić się stroma. Im wyżej wchodziliśmy, tym słabiej padało i silniej wiało. Aż w końcu, po wyjściu z doliny i przekroczeniu najwyższego wzniesienia w okolicy… Mogliśmy rozkoszować się słońcem i malowniczymi widokami. Złote światło oblewało jeziora i zielone połacie, tęczowe błyski migotały w kroplach wody zwieszających się ze źdźbeł trawy. Było przepięknie!
Wędrowaliśmy jeszcze dobrą godzinę, delektując się niespodziewaną poprawą pogody, nim zdecydowaliśmy się na postój i szybki posiłek z zupek chińskich. Podczas gdy pozostali pichcili, ruszyłam poza szlak na poszukiwania rogów renifera. Niczego nie znalazłam, ale fantastycznie było przyjrzeć się okolicy z wysokości wzgórza. Na horyzoncie majaczyły gładkie jeziora i puste chatki Saamów wypasających renifery.
Niedługo później zaczęliśmy szukać miejsca do spania. To nie było łatwe; znalezienie na otwartym terenie bezwietrznej lokacji, z której podmuch nie zwieje namiotu i nie wymrozi nas przez noc, stanowiło nie lada wyzwanie. Potem pojawił się kolejny problem: jeden namiot przestał nadawać się do użytku. Już na samym początku naszej podróży, cztery dni wcześniej, jeden z pałąków z włókna szklanego pękł. Cóż, nasza wina, że nie wzięliśmy ze sobą zapasowych. Znaleźliśmy wtedy nieopodal solidny patyk, którym wzmocniliśmy złamane miejsce, i owinęliśmy całość warstwami szarej taśmy. Patyk dostał nawet imię: Patryk. Konstrukcja sprawowała się bardzo dobrze… Aż do dzisiaj. Dzisiaj Patyk Patryk pękł, a bez niego namiot składał się jak harmonijka. Problem polegał na tym, że znajdowaliśmy się na terenie pełnym krzaków i krzaczków, ale każda gałązka była tak cienka lub giętka, że pękała lub wyginała nam się w dłoniach. Potrzebowaliśmy czegoś sztywnego!
– … Tutaj – zauważył ktoś. Tak się szczęśliwie złożyło, że na wzgórzu, za którym się rozbiliśmy, leżały sterty desek. Widocznie ten odcinek szlaku miał być niedługo remontowany. A obok desek leżały… Gwoździe. Takie długie, 12-centymetrowe. Było ich kilkadziesiąt czy kilkaset. I chociaż czuliśmy się głupio, postanowiliśmy poczęstować się jednym z nich. Nie jestem z tego dumna, ale dzięki temu kawałkowi metalu w nocy mieliśmy gdzie spać.
by Udostępnij znajomym / Share with friends
Polub na fejsbuku / Like Page