W piękny kwietniowy dzień postanowiliśmy wzbogacić wypad na teren Pogórza Rożnowskiego odrobiną edukacji. Wybór padł na Sądecki Park Etnograficzny. Ulokowany w dogodnym miejscu – na peryferiach Nowego Sącza, do którego można dojechać pociągiem czy busem – oficjalnie, z pompą otwiera nowy sezon turystyczny w maju. Wtedy skansenowe kościoły, dworki i chałupy wypełniają się przewodnikami o aktorskim zacięciu. Nowo powołani do życia mieszkańcy miasta trzepią dywany, rozwieszają pranie na świeżym powietrzu, obsługują ponad 100-letnią maszynę drukarską. Niektórzy sieją zboże i rąbią drewno. A każdy doskonale zna tajniki swojego fachu oraz odgrywanego trybu życia i dzieli się z turystami opowieściami na ten temat. Od wiosny do późnego lata Skansen staje się miejscem, w którym samotni wędrowcy, przyjaciele, zakochane pary, emeryci i rodziny z dziećmi mogą spędzić długie godziny, spacerując po parku, zatrzymując się w gospodzie stylizowanej na dawne czasy i chłonąc wiedzę na temat historycznych obyczajów.
Dotarliśmy do Skansenu na początku kwietnia, więc ominęły nas teatralne atrakcje. Jednak i główna ekspozycja, i sąsiadujące z nią Miasteczko Galicyjskie były już otwarte. A przewodnicy, tym razem w cywilnych ubraniach, z pasją i werwą oprowadzali nas po starych sklepach i budowlach sakralnych, dzieląc się swoją wiedzą.
Park można podzielić na trzy sektory. Pierwszy, Miasteczko Galicyjskie, od którego zaczyna się zwiedzanie, jest rekonstrukcją zabudowy miejskiej z przełomu XIX i XX wieku. To zaplecze rekreacyjne, w którym możesz dowiedzieć się nieco na temat życia w tamtych czasach, ale także zjeść w karczmie lub nawet przenocować w gospodzie. Drugą część stanowi Sektor Kolonistów Józefińskich. Trzecim sektorem jest główna ekspozycja, na terenie której zlokalizowane są dawne chałupy łemkowskie, lachowskie, góralskie i cygańskie. Wszystkie te przestrzenie opisywane przez przewodnika stanowią urodzajne źródło informacji, które potrafią zaciekawić nawet osoby nieszczególnie zainteresowane historią.
MIASTECZKO GALICYJSKIE
Inspiracją dla jego powstania były czasy zaboru austriackiego. Miasteczko Galicyjskie to osada z końca XIX wieku zrekonstruowana na podstawie starych planów i rysunków miast: Stary Sącz, Krościenko i Lanckorona. Na terenie Miasteczka możemy podziwiać codzienne realia niemieckiego życia sprzed lat. Centrum stanowi rynek, wokół którego mieszczą się domy usługowe. Pracownia fotograficzna, apteka, drukarnia, gospoda, ratusz, karczma – pod ręką wszystko, co potrzebne, by wieść spokojne i wysublimowane życie.
W aptece zastaniesz piękne stare drewniane meble oraz butelki z ciemnego szkła przeznaczone na leki, poustawiane równiutko w rzędach i kolumnach. Normy przygotowywania i oznaczania leków aptecznych w XIX wieku były ściśle określone. Przede wszystkim medykamenty nie były przygotowywane masowo, jak dzieje się dzisiaj, ale warzone i macerowane indywidualnie dla osoby, która skarżyła się na chorobę. Dla ułatwienia wszystkie specyfiki były przechowywane na półkach w usystematyzowany sposób. Określony rodzaj leku musiał znajdować się w buteleczce oznaczonej określoną etykietą. I tak czarne teksty oraz czarne obramowania etykiet były zarezerwowane dla leków bezpiecznych. Z kolei czerwone litery i czerwone obramowanie dotyczyły trucizn. Jeszcze inne kombinacje tych kolorów były przypisane substancjom odurzającym. Dzięki takiemu porządkowi łatwo było sięgnąć do konkretnej kategorii medykamentów i przygotować lek. Jednak stanie się właścicielem apteki nastręczało wielu trudności – przede wszystkim potrzebne było zezwolenie wydane przez wysokiego namiestnika. W Galicji takich zezwoleń wydano 16.
Kolejnym miejscem wartym odwiedzenia jest pracownia fotografa. Przekroczenie jej progu przypomina przejście do innego świata. Malowidła na ścianach, ozdobne firanki, figurka sztucznego psa mająca urozmaicić zdjęcie, atmosfera luksusu… I metalowy stelaż stanowiący podparcie głowy, dzięki któremu portretowany stał nieruchomo przez parę minut potrzebnych do wykonania zdjęcia. Zdjęcia zaś były były monochromatyczne, czarno-białe. Żeby nadać wizerunkom więcej życia, nadbarwiano je akwarelami.
W pracowni drukarskiej możesz podziwiać działającą maszynę drukarską pochodzącą z początków XX wieku. Dobry drukarz potrafił wrzucić do niej w ciągu godziny nawet 1700 kartek. Miał przy tym uszy zatkane watą, bo hałas na dłuższą metę potrafił powodować kłopoty ze słuchem. Do wglądu są także różnorodne czcionki, czyli nieduże metalowe i drewniane litery, które są składane w wersy, w akapity i w strony, a następnie pokrywane tuszem i odbijane na kartce papieru.
Historia popularna mówi, druk jest wynalazkiem Gutenberga. Jednak w rzeczywistości druk był wykorzystywany na długo przed działalnością niemieckiego rzemieślnika. Historia ruchomej czcionki sięga XI wieku – z tych czasów pochodzą dowody na jej istnienie znalezione w Chinach.
Zazwyczaj proces drukowania wyglądał jednak nieco inaczej. Przede wszystkim cały tekst ogłoszenia był wybijany lub wykrobywany na jednej tafli, zwykle drewnianej. Następnie taflę moczono w tuszu i odbijano cały obraz na karce. Raz i drugi zdarzyło się, że drogocenna tafla upadła i pękła. Drukarnie pracowały intensywnie i jej pracownicy nie zawszy byli skłonni jeszcze raz przygotować projekt od podstaw, znów wybijając i wyskrobując w materiale potrzebne rysunki i słowa. I tak może z braku czasu drukarskiego, może z braku środków, a może z lenistwa, ktoś kiedyś postanowił skleić dwa rozłamane kawałki. Okazało się, że odbity od nich obraz nadal wyglądał dobrze; nie było znać miejsca uszkodzenia. Hm, a czy po sklejeniu trzech kawałków też nie będzie widać pęknięcia na druku? A czterech? … Może by tak dopracować tę technikę i zacząć składać stronę z pojedynczych elementów? Na przykład – liter? I dopiero na tym etapie do akcji wkroczył Gutenberg. Jednak nie jako wynalazca druku i czcionki – tylko jako człowiek, który nieco udoskonalił ten stary pomysł i zaproponował, by zastąpić drewno trwalszym metalem.
… A jednak w niektórych przypadkach drewno nadal jest nie do podmienienia. Na przykład przy druku wielkich liter na afiszach nic nie sprawdza się tak dobrze jak drewno gruszy. Gładkie, trwałe, elastyczne, potrafi przez 100 lat nadawać się do użytku, nie nosząc śladów użytkowania, wyzbyte drzag i pęknięć.
W Miasteczku Galicyjskim znajdziesz jeszcze wiele innych miejsc wartych odwiedzenia: pracownię zegarmistrzowską, dentystyczną, kapliczkę, recepcję… W sumie 20 obiektów-rekonstrukcji. A przy każdej entuzjasta danej dziedziny opowie o jej tajnikach.
SEKTOR KOLONISTÓW JÓZEFIŃSKICH
Niemcy zasiedlili teren Nowego Sącza i okolic w latach 1781-1786. Wtedy właśnie cesarz Józef II podrapał się po głowie i stwierdził, że ma doskonały pomysł. Niemieckie ziemie były przeludnione, podczas gdy nowosądecka Polska świeciła pustkami. Może zatem introdukować na te tereny przedstawicieli niemieckiej nacji? I przerzedzi się zagęszczone ludnością tereny, i przyspieszy rozwój technologiczny kraju nad Wisłą. Niemcy emigrowali w poszukiwaniu lepszego życia, a ich motywację wspierały dotacje z cesarskiego skarbca. Domy z tamtych czasów charakteryzują bielone, grube ściany oraz eleganckie, chociaż stosunkowo proste wnętrza. Architektura ta jest wyraźnie różna od klasycznych drewnianych budynków znajdujących się na terenie sąsiednich polskich wsi.
GŁÓWNA EKSPOZYCJA
Po drugiej stronie Skansenu natrafimy na mnogość chat i dworków różniących się między sobą w zależności od statusu majątkowego i pochodzenia etnicznego właściciela. Domy Łemków Nadpopradzkich, Lachów Nowosądeckich, Pogórzan oraz Górali Sądeckich, jak i budynki sakralne, są rozsiane między alejkami okolonymi zielenią, po których z przyjemnością spaceruje się w słoneczny dzień. Stare kościoły i cerkwie do dzisiaj są uczęszczane przez wiernych. Chaty różnego rodzaju – ludzi zamożnych, „pośrednie”, ubogie, cygańskie, łemkowskie, lachowskie – wyłaniają się spomiędzy drzew podczas spaceru. Czy wiesz, że Lachowie zdobili dom białymi kropkami, gdy mieszkała w nim panna na wydaniu? A cechą charakterystyczną chaty łemkowskiej są białe pasy – a konkretniej: bielone uszczelnienia między balami ścian? … Z kolei – szybka zmiana tematu – żelazka bywają z duszą (czyli z żelazną sztabką rozgrzewaną na płomieniach pieca), na węgiel i na spirytus. A jeżeli kobieta żelazka nie miała, mogła uprasować swoją plisowaną spódnicę w inny sposób. Wystarczyło złożyć fałdy świeżo upranego ubrania w plisy, upiec chleb… który przecież i tak musiał gdzieś wystygnąć… i położyć go na materiale, tak by plisy przygniótł. Voila! Zyskujemy piękny układ fałdek, a przy okazji gospodyni roztacza smakowity aromat.
… Przewodnicy sypią ciekawostkami jak z kapelusza.
Od maja co jakiś czas w niektórych chatach istnieje możliwość zobaczenia, jak działa ogrzewanie chaty za pomocą pieca dymnego. Sam koncept w pierwszej chwili może wydawać się przedziwny i niekomfortowy. Polega na… dymieniu. Kuchenny piec nie posiada komina, a cały dym wlatuje do chaty, układając się pod sufitem i grzejąc mieszkańców. Jeżeli nie poruszysz mocno rękoma – granica między czystym powietrzem a znajdującym się bliżej sklepienia dymem zostanie zachowana. Poza tym w wielu chatach w pomieszczeniu, w którym dymiono, gotowano i spano, znajdowało się również stanowisko dla krów. Niedaleko drzwi, wymoszczone słomą, stanowiło dla zwierząt wygodne lokum, w którym nie sięgał ich deszcz i chłód. Krowa, cenny towarzysz rodziny, była zapraszana w gościnę nie tylko dla wygody sięgnięcia po wymię w dogodnym momencie, ale także ze względu na ciepłotę ciała, którym ogrzewała pomieszczenia. I nie jest to wcale odległa przeszłość. W latach 90. ubiegłego wieku na terenie Sądecczyzny pewna kobieta żyjąca w stosunkowo luksusowej chacie nie zdecydowała się na przeniesienie krów do stajni.
– Ludzie już mają pralki Franie i odkurzacze, a u pani krowy stoją w domu! – biadolił przedstawiciel lokalnych władz.
– Nie będę po mleko latać na zewnątrz – argumentowała podobno właścicielka. Nie ignorując jednak zupełnie opinii rozmówcy, postanowiła oddzielić stanowisko krów od swojego mieszkania zasłonką. I tak sobie egzystowały, kobieta po jednej stronie pomieszczenia, krowy po drugiej, oddzielone cienkim materiałem.
Wszystkie budynki na terenie Skansenu są przenoszone w nowe miejsce z największą starannością. Wyglądają niczym wtopione wtopione w krajobraz od dziesiątek lat i trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno znajdowały się na zupełnie innych wzgórzach. Przeniesienie budowli zajmuje około połowy roku, chociaż może trwać dłużej, jeżeli chata jest szczególnie duża i skomplikowana. Cały proces zaczyna się od przygotowania bardzo szczegółowej dokumentacji opisowej i fotograficznej przenoszonego budyneczku. Każdy kąt, każda listwa muszą zostać zauważone. A następnie – ponumerowane. Zazwyczaj ścianom nadaje się oznaczenia literowe, np. A, B, C, D, a następnie w obrębie każdej ściany numeruje się kolejne deski: A1, A2, A3… Podczas składania budynku na terenie Skansenu rekonstruktorzy układają elementy budowli we właściwych miejscach. To dobra okazja, by starannie obejrzeć każdy fragment chaty i naprawić go lub zastąpić nowym – przy czym zasada jest taka, że element zastępujący musi być wykonany z tego samego rodzaju drewna i pochodzić z tych samych czasów co element zastępowany. W przeciwnym razie nierówne naprężenia starzejących się w różnym tempie desek i bali mogą przyspieszać niszczenie konstrukcji.
W Miasteczku Galicyjskim: apteka – wśród domów ludowych: skromny domek wiedźmy. W miasteczku Galicyjskim: zakład fotograficzny, wśród domów ludowych: stare krosna w jeszcze starszej chacie. Warto tu zajrzeć, by porównać warunki życia różnych grup społecznych w tym samym czasie. Zobaczyć, jak niewielka liczba przedmiotów i przestrzeni wystarczała kiedyś ludziom do życia. I uświadomić sobie, jak bardzo obrastamy we współczesnym świecie w niepotrzebne przedmioty.
PS Naprawdę jest tam ładnie – zdjęcia robione maszyną do szycia.
Polub na fejsbuku / Like Page