Truchło renifera i słońce do północy, czyli w Laponii dzień pierwszy

– Laponia! Zatrzymajmy się! – zakrzyknęłam ochoczo, gdy minęliśmy niepozorną niebieską tablicę z napisem „Lappland”. Łukasz zwolnił.
– Dlaczego?
– Zrobimy sobie zdjęcie na pamiątkę!
W końcu niecodziennie przekracza się linię koła podbiegunowego!

 

 

Samochód zjechał na pobocze. Ustawiliśmy się we czwórkę pod znakiem i cyknęliśmy parę fot. Zajęło nam to dobrych 5 minut; przez ten czas minęły nas tylko trzy samochody, jeden po drugim.
– Oho! Korek się robi – mruknął Luk. – Laponia, godziny szczytu: 15:00. Trzy samochody na kwadrans.
Zaraz potem wsiedliśmy z powrotem do auta. Z naprzeciwka nadjechał jeszcze jeden samochód, który zamigał długimi światłami.
– O co chodzi? – zafrasował się Luk. – Światła mamy włączone, bagażnik jest zamknięty, nic nam nie powiewa na wietrze… Przed czym nas ostrzegał? Może za zakrętem stoi policja z suszarką?

A że mandaty w Szwecji są drogie i problematyczne, zwolniliśmy. Polka mieszkająca w Szwecji od 20 lat powiedziała nam później, że za przekroczenie prędkości o 20 km/h można pożegnać się z prawem jazdy. Jednak, z drugiej strony…
– Gdy mnie złapali i ich przeprosiłam, to poprosili tylko, żebym PRZEZ NAJBLIŻSZY MIESIĄC pilnowała się NA TYM zakręcie – dodała. Przez miesiąc. I tylko w tym miejscu. Surowe czy jednak pobłażliwe? – zagwozdka.

Zwolniliśmy zatem i jak się okazało, dobrze zrobiliśmy. Drogą snuły się renifery. Leniwie przechadzały się środkiem równoległego pasa, a dwa auta wlokły się za nimi, nie mogąc wyprzedzić zwierząt.

 

 

Po chwili po naszej prawej stronie pojawiły się szerokie jeziora o gładkiej powierzchni. Minęła 16:00.
– To tutaj! – podekscytowałam się. – Po zaraz po lewej będzie duży supermarket! Zatrzymajmy się tam!

 

 

Musicie bowiem wiedzieć, że cztery lata temu, podczas moich poprzednich odwiedzin w okolicach Abisko, w tym właśnie supermarkecie sprzedawano breloczki. Nie byle jakie breloczki – kosztowały niedużo jak na skandynawskie warunki, a były wykonane ze zrzuconych poroży reniferów. Kupiłam wtedy trzy – jeden dla siebie, dwa do wręczenia jako prezenty. Nosiłam je przy sobie przez całą wyprawę, zadowolona, że będą pamiątkami z historią: zwiedzą kawał koła podbiegunowego! Niestety podczas drogi powrotnej zgubiłam w lesie jeden z breloczków. Dwa pozostałe, zgodnie z założeniami, wręczyłam jako prezenty tacie oraz koleżance z pracy, ale nie mogłam odżałować, że zabrakło dla mnie trzeciej sztuki. Należę do osób, które lubią mieć w zasięgu wzroku przedmioty związane z miłymi wydarzeniami; bez nich moje wspomnienia szybko wietrzeją :).

Dlatego pospiesznie zajrzałam do sklepu, w którym pozostała część ekipy obłowiła się w międzyczasie w żelki. Szwedzi mają szmergla na ich punkcie, a w tym miejscu bili rekordy stosunku jakości do ceny – za 7,9 SEK można było zdobyć 100 g żelków tak różnorodnych, że dostawało się oczopląsu przy wyborze. Moich breloczków tu nie było, ale znalazły się w pobliskim sklepie z pamiątkami (Abisko Guesthouse), gdzie skwapliwie zaopatrzyłam się w dwie sztuki ;).

 

 

Po chwili staliśmy już pod Abisko Touriststation, miejscem, z którego startuje trasa Kungsleden. Rozsiedliśmy się przy wolnostojących drewnianych stolikach w części turystycznej i przygotowaliśmy jedzenie, korzystając z wrzątku dostępnego bezpłatnie w schronisku. A potem przebraliśmy się i przepakowaliśmy. Zabraliśmy ze sobą wiktuały na 5 dni, zakładając, że będziemy jeść trzy pełne posiłki dziennie i często sięgać po dodatkowe przegryzki. Co niedługo później okazało się sporym przeszacowaniem.
Przy schronisku znajdował się hak, na którym można było zawiesić plecak i zważyć go.
– Mój ma osiemnaście – oznajmił Luk.

 

 

Mój ważył 14 kilogramów. Ważę 52, więc nijak się to miało do medyczno-podróżniczych zaleceń, według których dźwigany ciężar nie powinien przekraczać 10% masy ciała… Ale masa zdobywców biegunów też nijak się ma do sań ważących 200 kilogramów, które za sobą ciągną. Poza tym dobrze uszyty plecak czyni cuda. Niemal nie czułam ciężaru na plecach. Mój McKinley Cougar 35 l służy mi już czwarty rok i jest szało-wo-wy!

Tuż obok wejścia na szlak znaleźliśmy dobrze oznaczony, bezpłatny parking, na którym można zostawić auto na parę dni. Nikt go nie pilnuje, ale też prawdopodobieństwo kradzieży jest nieduże – pod tym względem Szwecja jest bardzo bezpiecznym krajem.

I ruszyliśmy szlakiem, przechodząc pod niepozorną tabliczką z napisem Kungsleden :).

 

 

W polskich górach taki początek podróży skazywałby ją na niepowodzenie. Minęła 19:00! Ale nie było ciemno. Słońce co prawda chowało się nisko za chmurami, ale szarówka dawała poczucie, że trwa godzina 15:00 jakiegoś nieco pochmurnego dnia. Ruszyliśmy ochoczo, cykając sobie foty. Trasa zaczynała się niepozornie i początkowo przypomniała nieco spacer po lesie. Pierwszy odcinek szlaku ciągnie się przez 13 kilometrów parku narodowego, a naszym celem na ten dzień było wyjście poza jego granice. Słyszeliśmy, że na terenie parku nie można rozbijać namiotu – poza jednym jedynym wyznaczonym miejscem. Trochę mi to nie pasowało, bo cztery lata temu na dziko spałam na jego terenie, ale może nieświadomie łamałam przepis…

 

 

Jak się okazało – przepis był martwy. Już po pierwszych kilku kilometrach, gdy zatrzymaliśmy się, by podziwiać panoramę, w oczy rzucił nam się czerwony namiot bezwstydnie rozbity w takim miejscu, że nie dało się go nie zauważyć. Chwilę później dotarliśmy do małego pola namiotowego w połowie parku, na którym stało mrowie namiotów. Dziesięć? Dwadzieścia? Trudno powiedzieć. Wszystkie nieruchome, ciche. Wybiła 21:00, ale światło wciąż oświetlało naszą trasę. Byliśmy jedynymi wędrowcami na szlaku. Dziwnie było zorientować się, że pozostali chyba śpią.

 

 

– Tam – zauważyłam coś białego między drzewami. Kasia i Mucha poszli dalej, ale zatrzymaliśmy się z Lukiem, by przyjrzeć się znalezisku. Truchło białego renifera. Ruszyliśmy w dalszą wędrówkę trochę zaniepokojeni, zastanawiając się, co go tak poharatało, że zostały z niego tylko kopyta i kilka strzępków sierści.

 

 

Poroża niestety brakowało. To był mój drugi święty graal, obok breloczków, podczas tego wyjazdu. Chociaż tak naprawdę wątpię, bym je zgarnęła z tego miejsca kaźni, nawet gdyby było obecne. Wypatrywałam żywych reniferów, ale otaczała nas tylko cisza, cichy stuk butów uderzających o drewnianą ścieżkę i szum wody dobiegający gdzieś z boku.

W końcu jednak ściemniło się na tyle, że wędrówka przestała sprawiać nam przyjemność. Minęła północ, a my byliśmy w 2/3 planowanej trasy. Nieco zmęczeni, rozłożyliśmy namioty w miejscu na uboczu, z lekkim poczuciem winy, że łamiemy zakaz. A może go jednak nie było?

 

POWIĄZANE WPISY:
O TYM, JAK NIE CHCIELI NAS PRZYJĄĆ W SCHRONISKU, CZYLI W LAPONII DZIEŃ DRUGI
CHYŻE LEMINGI I POROŻE RENIFERA, CZYLI W LAPONII DZIEŃ TRZECI
SAUNA, ACH, SAUNA, CZYLI W LAPONII DZIEŃ CZWARTY
KOŁO PODBIEGUNOWE – JAK DOTRZEĆ, CO JEŚĆ, GDZIE SPAĆ
JAK I KIEDY WĘDROWAĆ PO LAPONII – PRAKTYCZNE WSKAZÓWKI

 


 
 

Facebookby featherUdostępnij znajomym / Share with friends
Facebookby featherPolub na fejsbuku / Like Page

Dodaj komentarz